CMJ Music Marathon 2009

Dzień 3, 22 października 2009

Choć niemal trudno w to uwierzyć, setki koncertów dziennie w oficjalnym programie festiwalu to tylko wierzchołek góry lodowej. Równie wiele - a może nawet więcej - ciekawych rzeczy dzieje się na dodatkowych imprezach, które odbywają się w ciągu dnia. W rezultacie, na festiwalu w mieście, które nigdy nie śpi, spać rzeczywiście za bardzo nie ma kiedy. W czwartek, ledwie kilka godzin po tym, gdy o świcie ucichły dźwięki ostatnich środowych występów, już zaczynały się koncerty czwartkowe.

Najciekawiej zapowiadał się ten w klubie Piano’s, firmowany przez najważniejszy nowojorski blog muzyczny, Brooklyn Vegan. Jego autorzy przygotowali zresztą w ramach tegorocznego CMJ kilka ciekawych koncertów, ten zapowiadał się szczególnie interesująco - na dwóch scenach przez cały dzień wystąpić miało kilkanaście zespołów.

CMJ Music Marathon 2009 - Dzień 3, 22 października 2009 1

I tak też, bardzo interesująco, ten długi dzień się rozpoczął - w samo południe na scenie stanęli muzycy istniejącej od lat, ale wciąż znanej tylko bardzo wtajemniczonym, szwedzkiej grupy Moonbabies. Ich melodyjny, miękki i uzależniająco wprost chwytliwy shoegaze-pop okazał się idealny na tak wczesną porę. Ładne melodie i klasyczne harmonie wokalne, podawane z uśmiechem przez szwedzkich muzyków, wyglądających na lekko nieśmiałych, wywoływać mogły spore zdziwienie, czemu ten zespół nie jest dziś dużo bardziej znany.

Po krótkiej przerwie na scenie pojawił się kolejny europejski akcent, w postaci występu włoskiej formacji A Classic Education. Przedstawiła ona zestaw dość przebojowych indie-popowych utworów, wypełnionych interesującymi pomysłami i podanych w gustownych, bogatych aranżacjach (obok dwóch gitar zespół wykorzystuje także klawisze i skrzypce).

CMJ Music Marathon 2009 - Dzień 3, 22 października 2009 2

Aż przykro było wychodzić z koncertu Włochów, ale piętro wyżej zaczynał się już właśnie występ grupy Freelance Whales. Występ, który urzekał swoim klimatem i ładnymi melodiami. Muzycy - z pewnością nieprzypadkowo i nie dlatego, że scena była niezbyt wielka - ustawili się bardzo blisko siebie, przez co wyglądali raczej jak grająca wspólnie rodzina, a nie zespół rockowy. W takim zresztą, iście familijnym, klimacie utrzymane było ich granie: ładne, niemal dziecinnie proste melodie, wykonywane na akustycznej gitarze, banjo, jednym małym bębnie, cymbałkach i... konewce urzekały i czarowały.

Chwilę potem, na parterze gotowych do akcji było już troje młodych Anglików z zespołu Sky Larkin. Grupa zaprezentowała solidne, może mało oryginalne, ale mimo to momentami dość wciągające, indie-rockowe granie, ozdobione na dodatek wdzięcznymi żartami sympatycznej wokalistki.

Dużo bardziej archaicznie zabrzmiały pochodzący z Florydy zespół Surfer Blond. Mimo swej groźnej nazwy, jego członkowie, o wyglądzie grzecznych nastolatków, zaprezentowali krótki zestaw piosenek z korzeniami tkwiącymi w - nomen omen - surferskim popie z lat 60-tych.

CMJ Music Marathon 2009 - Dzień 3, 22 października 2009 3

Piętro wyżej równie staroświeckie - choć utrzymane przecież w zupełnie innym, bardziej bluesowym i akustycznym, stylu - granie prezentowały dwie śpiewające i grające na gitarach panie oraz niewielkiej postury perkusista - londyńskie trio Peggy Sue. Dużo bardziej energetycznie zabrzmiał, na scenie piętro niżej, zespół Lovvers. Choć jego młodzi członkowie pochodzą z Wielkiej Brytanii, ich muzyka, a nawet ich, zapisana w charakterystyczny sposób, z podwojonymi literami, nazwa robią bardzo amerykańskie wrażenie. Ten koncert był bardzo krótki, ale niezwykle treściwy - muzycy zaprezentowali zestaw swoich krótkich, dynamicznych, nasączonych proto-punkiem i garażowym rockiem utworów, próbując nieco rozładować własną tremę grzecznościowymi formułkami i dość hermetycznymi żartami. Kolejny na liście wykonawców był zespół Duchess Says, ognisty kwartet z bardzo dynamiczną wokalistką. Przez kolejne minuty za sprawą tej grupy wnętrzem klubu Piano’s targały noise-punkowe dźwięki, generowane za pomocą sekcji rytmicznej i sporej dozy elektroniki. Kluczową rolę w piosenkach grupy odgrywa charakterystyczny głos wokalistki, która już po pierwszym utworze wskoczyła między widzów i dopiero pod koniec występu wróciła na scenę. W międzyczasie robiła wszystko, żeby wciągnąć wszystkich do zabawy - w pewnym momencie poprosiła nawet mocno zaskoczonych widzów, żeby usiedli w kręgu na podłodze, a potem chodziła miedzy nimi na czworakach.

CMJ Music Marathon 2009 - Dzień 3, 22 października 2009 4

Jednak największym odkryciem tego koncertu okazał się, zamykający występy na jednej ze scen zespół Jeff The Brotherhood. To duet z Nashville, którego członkowie występowali swego czasu w grupie Be Your Own Pet. Dziś prezentują muzykę brzmiącą bardzo ostro, zważywszy na dość ascetyczne instrumentarium: minimalny zestaw bębnów i specjalnie spreparowaną, liczącą jedynie trzy struny gitarę. W poszczególnych, bardzo przebojowych i pomysłowych, utworach można było bez trudu wychwycić ślady inspiracji takimi gatunkami, jak punk, hard rock czy grunge. I nie chodzi tylko o pomysły na melodie, rytmu perkusji czy gitarowe riffy. Chodzi też o energię, wściekłość i gniew, które czaiły się w tych dynamicznych utworach, połączone z wielką świeżością i bezpretensjonalnością. Z pozoru groźni i wściekli muzycy okazywali się na dodatek ludźmi bardzo przyjaznymi i przystępnymi - gdy tylko przestawali grać, na twarze natychmiast wkraczały im uśmiechy i zaczynali opowiadać widzom historie ze swego życia. A że robili to bez użycia mikrofonów sytuacja robiła się bardzo familijna, co jeszcze bardziej uprzyjemniało odbiór tego koncertu. Skład zespołu, prezentowana przezeń muzyka i poziom zgromadzonej w niej energii i żywiołowości natychmiast budzą skojarzenia z grupą Japandroids. I oby zespół z Nashville spotkało równie ciepłe przyjęcie na alternatywnej scenie jak to, którego doświadczają ostatnio Kanadyjnczycy z Japandroids.

To był już najwyższy czas zakończyć to długie i bardzo różnorodne spotkanie z muzyką i zacząć odwiedzać koncerty w ramach oficjalnego festiwalowego programu. Tego wieczoru szczególnie ciekawie zapowiadały się te, odbywające się na Brooklynie. Najpierw warto było zajrzeć na rozsławioną ostatnio za sprawą płyty lokalnej sławy, zespołu Matt And Kim, Grand Street. To właśnie tam, niemal dokładnie naprzeciwko siebie, mieszczą się dwa kluby, w których tego wieczoru aż do późna w nocy miała brzmieć muzyka. Klucz układania programów był dość jasny: w hipsterskim klubie Bruar Falls występowały zespoły indie-rockowe, w punkowym Trashu - te, grające nieco ostrzejszą muzykę. A niewielka odległość między klubami pozwalała kontrolować to, co działo się na obu scenach. W Bruar Falls uwagę zwrócili na siebie muzycy występujący tam jako pierwsi - członkowie grupy The Hush Now - zagrali bardzo stylową, dość smutną muzykę, wyraźnie nawiązującą do estetyki shoegazingowej. Występujący zaraz po nich członkowie grupy Spanish Prisoners, sądząc po ich propozycji muzycznej, zapatrzeni są natomiast raczej w pop-rockową tradycję z lat 70-tych. Na tym tle niemal infantylnie wypadł koncert zespołu Dinosaur Feathers, łączącego folk z gitarową alternatywą.

Na scenie w klubie Trash w tym czasie pojawiła się grupa The Idle Hands, która zadebiutowała niedawno albumem, zawierającym bardzo przebojowe piosenki, sytuujące się gdzieś na granicy pop-punka i indie-rocka. Do Nowego Jorku grupa z konieczności wybrała się w nieco zmienionym składzie - jedna z gitarzystek brała właśnie ślub i musiał ją zastąpić inny muzyk. I może po części dlatego zespół zabrzmiały tego wieczoru o wiele bardziej surowo niż na płycie. Ale piosenka „Loaded”, otwierająca płytę, a na koncercie zagrana na zakończenie, mimo wszystko zachowała swój wielki przebojowy potencjał.

CMJ Music Marathon 2009 - Dzień 3, 22 października 2009 5

Po kilkuminutowej przerwie nastrój zmienił się dość gruntownie - zamiast wesołych melodyjek ze sceny popłynęły przejmujące dźwięki i smutne słowa. To The Shackletons - epigoni klasycznego emo-core'a prezentowali zestaw swoich poruszających kompozycji. I jak zwykle na swoich koncertach zasypali scenę kwiatami. I jak zwykle wokalista grupy prezentował na scenie swój neurotyczny taniec. I nawet jeśli to dziś bardzo już przebrzmiała muzyka, nie sposób zarzucić muzykom z Pennsylwanii braku szczerości i zaangażowania w jej wykonywanie.

Gdy tylko skończyli swój smutny muzyczny spektakl trzeba było przebiec czym prędzej kilka bloków, by dotrzeć do największego klubu w tej dzielnicy - Music Hall Of Williamsburg. Trwał tam właśnie koncert z mocno urozmaiconym, międzynarodowym line-upem. Z bardzo ciepłym przyjęciem spotkał się występ grupy Mumford And Sons - kolejnych w programie tegorocznego festiwalu Anglików, grających niemal klasycznie amerykańską muzykę. Wiadomo wszak nie od dziś, że tutejsza publiczność uwielbia takie właśnie, w zasadzie czysto folkowe granie, a muzycy tego zespołu uprawiają je ze sporą pomysłowością, wyczuciem i klasą. Na żywo znakomicie sprawdzały się zarówno spokojniejsze, bardzo liryczne utwory, jak i piosenki bardziej skoczne i energiczne. Wśród ubranych w eleganckie białe koszule i kamizelki muzyków prym wiódł oczywiście wąsaty lider zespołu, który nie tylko śpiewał i grał na gitarze, ale na dodatek nogą obsługiwał jeszcze spory bęben. Najbardziej czarujące okazały się wykonywane w iście chóralny sposób refreny, które publiczność bardzo chętnie podchwytywała i śpiewała wraz z zespołem. „Nikt w Stanach nie rozumie naszych dowcipów, więc boimy się odzywać między utworami” - tłumaczył się wokalista, ale chyba tylko przez kokieterię, bo o sympatię publiczności zgromadzonej w Music Hall nie musiał się obawiać ani trochę.

CMJ Music Marathon 2009 - Dzień 3, 22 października 2009 6

Nie musieli się też o nią martwić muzycy zespołu, który występował chwilę później, australijskiej grupy The Temper Trap. Formacja ta robi w ostatnim czasie imponującą i błyskawiczną karierę, nic więc dziwnego, że w Nowym Jorku przyjmowana była niczym gwiazda. To zresztą bardzo ciekawy przypadek - zespół grający iście stadionową odmianę rocka, porównywany - przynajmniej na poziomie muzycznym, bo przecież nie pod względem popularności - do takich potęg jak U2 i Coldplay, ale wciąż zachowujący bardzo undergroundową tożsamość. To właśnie ten rozdźwięk powodował nietypową sytuację: choć z głośników dobiegały dźwięki bliskie rockowym hymnom, na scenie stało kilku wciąż jeszcze trochę zagubionych, wciąż jeszcze nie wierzących do końca w to, co się wokół nich dzieje, choć przecież jednocześnie - znakomicie radzących sobie z instrumentami, muzyków, ubranych - zupełnie nie po gwiazdorsku - w powyciągane koszulki. Tym koncertem mogli przekonać do siebie wszystkich wątpiących: pokazali nie tylko, że znakomicie radzą sobie na scenie, ale że są zespołem z krwi i kości, a nie zestawem muzyków z castingu, stworzonym przez wytwórnię, by odcinać kupony od twórczości wielkich gwiazd, które przecież niezbyt często odwiedzają Australię.

Na tym zakończył się koncert w Music Hall Of Williamsburg, ale było przecież jeszcze - jak na festiwalowe standardy - dość wcześnie, warto więc się było rozejrzeć za jakimiś atrakcjami na resztę wieczoru. Nie trzeba było daleko szukać - dosłownie za ścianą rozpoczynało się właśnie party popularnego lifestyle'owego magazynu „Vice”, którego gwiazdą była grupa Cymbals Eat Guitars. Bardzo chwalona na muzycznych blogach za swą debiutancką płytę, na koncercie formacja ta wypada jeszcze lepiej: jej dynamiczna muzyka na żywo zdaje się mieć o niebo więcej energii. W najbardziej gorących fragmentach muzycy osiągali niemal hardcore'ową temperaturę: zawrotne zmiany tempa i błyskawiczne przechodzenie od fragmentów wyciszonych do wybuchów hałasu powodowały, że na tym koncercie nie sposób było się nudzić ani przez moment. Wyglądających jak grzeczni chłopcy muzycy narobili przez czterdzieści minut swojego występu naprawdę sporo dobrze pojętego zamieszania.

Zaraz po nich na scenie zainstalowała się jeszcze trójka muzyków, tworzących zespół Ume. Jej członkowie zaprezentowali kilkanaście minut nieźle wymyślonego i sprawnie zagranego gitarowego hałasu, który ze względu na swą intensywność i barwę głosu śpiewającej gitarzystki ocierał się momentami o najbardziej energetyczne fragmenty z dyskografii zespołu Sonic Youth.

Idealnym zakończeniem tego niezwykle długiego i zasobnego w atrakcje festiwalowego dnia był odbywający się w zupełnie nowym williamsburskim klubie, ogromnej kręgielni Brooklyn Bowl, showcase wytwórni DFA. Jak przystało na oficynę specjalizującą się w wydawaniu muzyki tanecznej, przybrał on formę imprezy, podczas której DJ-skimi obowiązkami zajmowali się artyści związani z DFA, z samym jej szefem, Jamesem Murphy'm na czele.

Przemek Gulda (6 listopada 2009)

CMJ Music Marathon 2009:

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także