CMJ Music Marathon 2009

Dzień 2, 21 października 2009

Drugi dzień tegorocznego festiwalu warto było zacząć tam, gdzie skończył się dzień pierwszy: w ciasnej i ciemnej piwnicy klubu Cake Shop. Zaplanowana tam została prezentacja zespołów związanych w ten czy inny sposób z prężną wytwórnią Kanine Records.

Jako pierwszy zaprezentowali się członkowie grupy Drink Up Buttercup, o której - mimo, że jej udokumentowane na płytach dokonania są na razie dość nikłe i składają się zaledwie z kilku winylowych singli - coraz częściej przeczytać można na muzycznych blogach. Nowojorscy muzycy rozpoczęli swój występ bardzo mocno i energetycznie - surowym, korzennym utworem z mocno zaznaczonym rytmem. Niestety, najwyraźniej przedobrzyli - pod koniec utworu w gitarze zerwał się strona i napięcie od razu mocno spadło. Członkowie grupy błyskawicznie wpadli jednak na pomysł, jak ratować sytuację - kolejną piosenkę wykonali a'capella, wciągając publiczność do wspólnego wystukiwania rytmu. Zapasowa gitara znalazła się bardzo szybko i grupa mogła wrócić do swego właściwego repertuaru. Składają się na nie piosenki, które dość trudno zaklasyfikować: z jednej strony mocno pachnące nieco nieświeżym bluesem, z drugiej - jak najbardziej bliskie współczesnej tendencji do chaotycznego grania z lekko psychodelicznym zacięciem. Najważniejsza była jednak podczas tego koncertu energia, czy może wręcz zajadłość, z jaką muzycy traktowali swoje piosenki.

CMJ Music Marathon 2009 - Dzień 2, 21 października 2009 1

Zaraz po Drink Up Buttercup na scenie pojawił się zespół, którego członkowie mają zupełnie inne podejście do grania - formacja The Depreciation Gild. Po krótkim czasie, który potrzebowali na ustawienie się, ruszyli bardzo bojowo i ostro. Ich shoegazingowe piosenki - niemal wprost nawiązujące do klasyki gatunku sprzed wielu lat, na koncercie sprawdzają się znakomicie. Przede wszystkim za sprawą potężnego brzmienia, które udaje się zespołowi uzyskać na scenie: dźwięki obu gitar (w zespole grają dwaj gitarzyści, nie ma w nim natomiast basisty) spotęgowane przez spory zestaw efektów, tworzą klasycznie brzmiącą ścianę dźwięku, której nie powstydziliby się prekursorzy tego gatunku. Kolejne kompozycje, prezentowane ze sceny tego wieczoru do najbardziej przebojowych co prawda nie należą, ale przecież zostają w głowie. Grupa przedstawiła sporo nowego materiału, tylko od czasu do czasu wracając na swoją, wydaną już - było nie było - kilka lat temu płytę „In Her Gentle Jaws”. Premierowe piosenki były na tyle ciekawe, że kolejne wydawnictwo firmowane przez The Depreciation Guild powinno być naprawdę godne uwagi. I jeszcze jedna ważna sprawa - jak shoegaze, to shoegaze: muzycy przez cały występ stali przy swoich mikrofonach, konsekwentnie pochylając głowy i chowając się za imponującymi grzywkami. I kiedy po dwudziestu kilku minutach koncert się - zupełnie niespodziewanie - zakończył, pozostał duży niedosyt.

A raczej: pozostałby, gdyby nie to, że wszędzie obok trwały kolejne koncerty. W wypełnionej do granic rozsądku, niezbyt dużej, sali klubu Arlene's Grocery na dobre rozkręcała się już impreza pod wszystko mówiącym hasłem „M For Montreal”, w ramach której prezentowały się zespoły z tego właśnie kanadyjskiego miasta. Wiadomo nie od dziś, że tamtejsza scena muzyczna to potęga, która zrodziła niezliczone gwiazdy alternatywnej sceny muzycznej (wystarczy przecież wymienić choćby grupę Arcade Fire), tego wieczoru w piwnicy pod dawnym sklepem spożywczym można było posłuchać nieco mniej znanych zespołów z tego miasta.

Jedną z gwiazd tego koncertu była świetnie znana w Nowym Jorku formacja Think About Life, świetnie łącząca w swoim graniu elementy rockowe i taneczne. Tym razem grupa przyjechała do Nowego Jorku w znacznie zmienionym składzie: nie dość, że w zespole zmienił się perkusista, na dodatek obok charyzmatycznego, czarnoskórego wokalisty, stanęła, wyglądająca na nieco speszoną, dziewczyna, wspomagająca go w kwestiach wokalnych.

Wzmocniona w ten sposób grupa przedstawiła bardzo energetyczny program, w którym dominowały utwory z jej najnowszej płyty, a punkt ciężkości bardzo wyraźnie przeniósł się z tanecznego alternatywnego popu, w kierunku nieco mocniejszego, rockowego grania.

CMJ Music Marathon 2009 - Dzień 2, 21 października 2009 2

Podobny klimat panował podczas kolejnego występu, gdy sceną zawładnęła prezentująca się dość barwnie trójka muzyków z grupy We Are Wolves. „Ca va?” - przywitali się, jak przystało na mieszkańców francuskojęzycznego Quebecu i zaczęli prezentację materiału ze swej debiutanckiej, dopiero co wydanej płyty, „Invisible Violence”. Już w wersjach studyjnych wiele piosenek, które się na niej znalazło zwraca uwagę, na żywo zabrzmiały jeszcze lepiej. Punkująca kompozycja „Dreams”, bojowa, choć jednocześnie przecież zabawna „Paloma”, a wreszcie - oparta na zastosowanym zupełnie przewrotnie motywie zaczerpniętym z twórczości Joy Division „Walking Comotion”, zabrzmiały znakomicie: mocno, wyraziście i przebojowo. Na dodatek wystarczyło choćby przez chwilę popatrzeć na scenę, żeby poddać się panującej wśród muzyków zespołu radosnej atmosferze: lekko misiowaty klawiszowiec, grający na stojąco perkusista o wyglądzie stuprocentowego metalowca i niewielki, ale będący najwyraźniej duszą całego towarzystwa śpiewający gitarzysta, jakby żywcem wyciągnięty z jakiegoś niskobudżetowego filmu o południowoamerykańskich kieszonkowcach, bawili się ze sobą znakomicie, wciągając do tej zabawy widzów. Dzięki temu występ We Are Wolves był jednym z ciekawszych koncertów tego wieczoru.

CMJ Music Marathon 2009 - Dzień 2, 21 października 2009 3

Po tej dawce muzyki z Kanady czas było na wycieczkę na drugą stronę Oceanu. Trzeba było bowiem tylko przejść kilka bloków i dotrzeć do klubu Bowery Ballroom, by obejrzeć występ jednego z najbardziej hype'owanych ostatnio w Stanach młodego brytyjskiego zespołu - grupy Fanfarlo. Wystarczy posłuchać jej debiutanckiej płyty, żeby zrozumieć, czemu ta grupa zyskała tak ciepłe przyjęcie w Stanach. Jej twórczość znajduje się przecież dokładnie na środku drogi miedzy piosenkami wciąż darzonego w Nowym Jorku sporą miłością lokalnego zespołu Clap Your Hands Say Yeah, a utworami, które znalazły się na pierwszej płycie nazywanej „najbardziej williamsburskim spośród brytyjskich zespołów”, formacji Noah And The Whale.

To ciepłe, bardzo nastrojowe, silnie nasączone folkową estetyką (i folkowym brzmieniem, do którego stworzenia znakomicie przyczyniło się użycie takich instrumentów jak m.in.: banjo, skrzypce i cymbałki), na koncercie sprawiło się znakomicie, choć z drugiej strony dość wyraźnie słychać było, że w repertuarze zespołu trochę brakuje bardziej przebojowych piosenek.

CMJ Music Marathon 2009 - Dzień 2, 21 października 2009 4

O tym, jak bardzo eklektyczny jest festiwalowy program, świadczył znakomicie kolejny występ - oto bowiem po brytyjskich indie-folkowcach na scenie zameldowali się goście z Antypodów. I tych geograficznych, i muzycznych. To muzycy grupy Midnight Jaggernauts, specjalizujący się w niezbyt nachalnej, ale przecież zdecydowanie tanecznej elektronice. Choć tych, którzy oczekiwali, że ze sceny zabrzmią dźwięki, znane z ostatniej płyty grupy, albumu „Dystopia” - czyli mroczna jak smoła elektronika, spotkało spore zaskoczenie. Po pierwsze - muzycy zdecydowali się postawić przede wszystkim na nowy materiał, na płytę wracając tylko sporadycznie (ale za to efektownie - choćby wtedy, gdy zagrali znakomitą wersję bardzo przebojowej kompozycji „Into The Galaxy”. Po drugie - zaprezentowali się w bardzo mocno rockowej postaci, z żywą sekcją rytmiczną i gitarą, z licznymi, pozawieszanymi wszędzie, gdzie się tylko dało cowbellami, a przede wszystkim - z iście rockowy energią i zapałem.

CMJ Music Marathon 2009 - Dzień 2, 21 października 2009 5

Efekt był znakomity. Muzyka nie straciła swego specyficznego, lekko mrocznego klimatu, a zyskała bardzo mocno na sile i wyrazie. Nowa płyta grupy - sądząc po tym koncercie - zapowiada się naprawdę obiecująco: mocno i mrocznie.

I to byłoby świetne zakończenie drugiego dnia festiwalu, gdyby nie jeszcze jeden, drobny, mocno nowojorski akcent. W niezbyt odległym od Bowery Ballroom klubie Mercury Lounge występowała jeszcze jedna, lokalna formacja, Team Robespierre. Słynie ona z koncertów, podczas których - niczym w najlepszych latach sceny hardcore'owej - nie ma żadnej granicy między zespołem a publicznością. I tak było i tym razem: najpierw muzycy zeskoczyli na podłogę, żeby bawić się z widzami, potem zaprosili ich na scenę. Przebojowe, dynamiczne, punkowej utwory zespołu zabrzmiały znakomicie w takiej postaci. To było cudowne, dzikie i wściekle, ale zarazem pełne radości party, w sam raz na zakończenie drugiego dnia CMJ.

Przemek Gulda (6 listopada 2009)

CMJ Music Marathon 2009:

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także