CMJ Music Marathon 2009

Dzień 1, 20 października 2009

Początek festiwalu to zawsze spore zamieszanie. Pierwszy punkt programu to oczywiście nieodzowna wizyta w recepcji, która - jeśli ktoś wcześniej miał jeszcze jakieś wątpliwości - uzmysławia ogrom tej imprezy. W pomieszczeniu wielkości sporej sali gimnastycznej, przy stolikach wprost zawalonych festiwalowymi identyfikatorami, uwijają się dziesiątki wolontariuszy, obsługujących tysiące chętnych do odebrania tego niezwykle cennego - umożliwiającego wstęp na wszystkie festiwalowe atrakcje - dokumentu. Kolejny nieodzowny krok to wizyta w sąsiednim budynku (festiwalowe centrum usytuowane jest w uniwersyteckich gmachach przy Washington Square), gdzie usytuowany jest dziennikarsko-vipowski lounge. Odebrać tam można festiwalowy „goodie bag” - gustowną płócienną torbę, wypełnioną po brzegi folderami, promocyjnymi płytami i reklamówkami uczestniczących w festiwalu firm płytowych i rozgłośni radiowych. No i jeszcze jedno: festiwalowy katalog, bez którego poruszanie się po Nowym Jorku w poszukiwaniu koncertów musiałoby się odbywać po omacku. Z takim wyposażeniem można ruszać na festiwal.

Na dobry początek - New Zealand Showcase, świetny przykład tego, jak można skutecznie promować muzykę z dalekiego i dość - było nie było - egzotycznego kraju. Nowa Zelandia od dawna wykorzystuje CMJ do prezentacji tego, co najciekawsze na scenie muzycznej w tym kraju. Co roku na festiwalu odbywa się dobrze przygotowany i świetnie wypromowany (czwarta strona okładki katalogu to chyba najlepsze miejsce do opublikowania reklamy, poza tym wszędzie aż roi się od plakatów, ulotek i kompilacyjnych płyt z nagraniami grup, biorących udział w koncercie) występ zespołów z tego kraju. Zanim dotrze się do sceny, na tych, którzy spośród dziesiątek innych propozycji wybrali właśnie ten koncert, czeka jeszcze niespodzianka w postaci poczęstunku australijskimi specjalnościami: makaronem z warzywami i lokalnym piwem. To kolejny drobiazg, który powoduje, że nowozelandzką prezentację pamięta się dłużej niż inne.

Ale do rzeczy, bo na scenie dzieje się równie dużo, co na promocyjnych stoiskach - swój wściekle dynamiczny występ kończy właśnie formacja Bang Bang Eche. Za sprawą swej ostatniej epki, ci młodzi muzycy zaczynają powoli być znani w Europie, występ na CMJ, zwłaszcza tak spektakularny występ, może sprawić, że zacznie się o nich mówić także w Stanach.

Zaraz po nich na scenie pojawia się czwórka muzyków z grupy Kingston. Okazuje się, że mają znakomity pomysł na zwrócenie na siebie uwagi publiczności: na sam początek serwują jej swoją wersję wielkiego przeboju sprzed kilkunastu miesięcy - utworu „That's Not My Name” z repertuaru zespołu The Ting Tings. To działa! Za chwilę pod sceną kłębi się tłum. Kłębi się i ogląda popisy charyzmatycznego wokalisty grupy, który wije się, miota, drży, skacze i tańczy, nie przestając ani na chwilę śpiewać, nie gubiąc ani na chwilę rytmu. Przebojowa, melodyjna, energetyczna muzyka grupy ma spory popowy potencjał, ciekawe czy zespołowi uda się to wykorzystać w najbliższej przyszłości.

CMJ Music Marathon 2009 - Dzień 1, 20 października 2009 1

Po krótkiej przerwie na scenie instalują się muzycy z trochę większym stażem, bogatszymi doświadczeniami i dużo groźniejszą nazwą - to trio Die! Die! Die!, nie od dziś jeden z ciekawszych nowozelandzkich muzycznych towarów eksportowych. Od poprzedniej edycji CMJ, a zarazem - od poprzedniego występu tego zespołu w Nowym Jorku minął dokładnie rok, można się więc było spodziewać, że muzycy przywiozą tym razem do Stanów coś nowego. I rzeczywiście - więcej niż połowę repertuaru ich występu stanowiły piosenki zupełnie nowe, przygotowywane na kolejną płytę. Są one wyraźnie spokojniejsze, bardziej zróżnicowane i skomplikowane niż starsze utwory, ale to wcale nie znaczy, że koncerty grupy straciły przez to na impecie. Nic z tych rzeczy! Śpiewający gitarzysta i basista Die! Die! Die! robili wszystko, żeby udowodnić publiczności, że przy graniu tak ostrej i surowej, niemal punkowej, muzyki, nie sposób stać w miejscu. Ich popisowym numerem zawsze było wbieganie między widzów, tego wieczoru nie mogło więc tego zabraknąć - nie przejmując się, że tłum był dość gęsty, a przedzieranie się przezeń z instrumentami na ramionach - niemal zawrotne, obaj zawzięcie galopowali po całej sali, grając swe, niekiedy dość skomplikowane, partie.

Kiedy po pół godzinie muzycy pożegnali się z publicznością, nastąpił moment, kiedy warto było opuścić gościnne progi nowozelandzkiej enklawy na terenie Manhattanu i przebiec z Soho na East Village. Program prezentacji muzyki z Antypodów przewidywał bowiem na dalszą część nocy sporą dawkę hip hopu, a w klubie The Studio, mieszczącym się w podziemiach sali taneczno-koncertowej Webster Hall, kończył się właśnie showcase, przygotowany przez popularnego bloga Stereogum. W jego programie przeważały zespoły stawiające na elektronikę - taki charakter ma choćby muzyka grupy The Golden Filter, która wystąpiła jako przedostatnia tego wieczoru.

Dynamiczne, przebojowe podkłady, generowane przez parę muzyków, obsługujących perkusję i zestaw instrumentów elektronicznych, to jedno. Ale drugie to ciekawy głos i sceniczna charyzma - lekko tylko podszyta, całkiem zrozumiałą w przypadku tak młodego zespołu, tremą - wokalistki tej ciekawej formacji.

CMJ Music Marathon 2009 - Dzień 1, 20 października 2009 2

Niedługo po niej na scenie pojawiła się trójka muzyków, tworzących zespół Cold Cave. Debiutujący niedawno - po kilku ciężkich i brudnych singlach - zaskakująco przystępną i przebojową płytą muzycy, zdążyli już zwrócić na siebie uwagę fanów nietypowej muzyki tanecznej, nic więc dziwnego, że pod sceną zgromadził się spory tłum. Oni sami byli chodzącym przeciwieństwem muzycznego gwiazdorstwa - skromni, ubrani w zwykłe, czarne kurtki, skupieni na swoich instrumentach, a ich występ mógł stanowić świetny dowód na to, że kręcenie gałkami może być bardzo zajmujące. Bo z wizualnego punktu widzenia ten występ do olśniewających z pewnością nie należał: jedyny ruch na scenie to zmienianie się dwójki wokalistów przy mikrofonie i wystukiwanie nogą rytmu, które całej trójce wychodziło bardzo zgodnie.

Ale przecież nie o wrażenia wizualne chodziło podczas tego koncertu przede wszystkim. Liczyła się przede wszystkim muzyka. A ta broniła się znakomicie. Mroczne, ponure, brudne, a jednak taneczne i nader przebojowe na dodatek granie, zabrzmiało na koncercie równie dobrze, a może nawet lepiej niż na płytach studyjnych zespołu. Mocny, mechaniczny rytm, choć pozornie dość monotonny, był jednak raczej hipnotyczny niż nudny. A wypełniający poszczególne utwory soniczny miąższ był fascynująco gęsty i kusząco plastyczny. I nawet jeśli ten występ pod koniec zaczął nieco gubić tempo i tak był jednym z pierwszych objawień tegorocznego festiwalu. Skończył się dość szybko i niespodziewanie po mniej więcej 40 minutach, a muzyka, która za moment rozległa się w głośnikach była jasnym sygnałem, że żadnego bisu tego wieczoru nie będzie.

Był to więc doskonały moment na kolejny spacer - tym razem na Lower East Side, gdzie mieści się co najmniej kilka festiwalowych klubów. Najciekawiej zapowiadały się późnonocne koncerty w The Suffolk - niezbyt do tej pory popularnym miejscu, w którym obok dwóch sal koncertowych funkcjonuje jeszcze galeria, a nad wszystkim unosi się mocno undergroundowy klimat.

W tylnej sali kończył się właśnie występ grupy Roomspringa, grającej surową i dość brutalną muzykę, która - choć wywodziła się z raczej folkowych źródeł - ocierała się czasem o klimaty iście screamowe. Niestety, gdy napięcie sięgało zenitu, nastąpiła jakaś awaria prądu na scenie i zapadła głucha cisza, co natychmiast zabiło cały nastrój.

CMJ Music Marathon 2009 - Dzień 1, 20 października 2009 3

Wesołych min nie mieli także przygotowujący się do występu na drugiej, nieco większej scenie w The Suffolk muzycy zespołu Lovemakers. To jedna z najbardziej niedocenionych alternatywnych grup w ostatnich latach, a jednocześnie twórcy najsłodszych „guilty pleasures” w najnowszej historii indie rocka. Od kilku już lat muzycy tej formacji specjalizują się w graniu chwytliwych i zawrotnie przebojowych utworów tanecznych z mocno popowym zacięciem. Mimo ewidentnego komercyjnego potencjału, zespół żadnej kariery nie zrobił i wciąż pozostaje znany tylko mocno wtajemniczonym - najlepszy dowód widać było tego wieczoru pod sceną, gdzie zgromadziło się zaledwie kilkanaście osób.

Muzycy okazali się nad zwyczaj rzetelni i lojalni wobec swojej publiczności - nie zlekceważyli tego występu, a wręcz przeciwnie - wyglądało na to, że dają z siebie wszystko. Celowała w tym zwłaszcza wokalistka, a zarazem basistka grupy, która najpierw zafundowała widzom połowiczny, acz i tak robiący spore wrażenie strip tease (zrzuciła z siebie żółty prochowiec i została w samym koronkowym staniku i krótkich szortach), a potem tańczyła na scenie i pod nią w dość lubieżny sposób. Koledzy z zespołu starali się choć trochę przyczyniać się do robienia atrakcyjnego dla publiczności widowiska na scenie. Niezły popis dał klawiszowiec grupy, który w pewnym momencie porwał swój instrument w górę i zaczął z nim zawzięcie tańczyć. I tylko perkusista, siłą rzeczy, siedział na swoim stanowisku za zestawem bębnów i nie mógł się ruszyć - grał za to w sposób nadzwyczaj widowiskowy, co i rusz wyrzucając w kierunku widzów kolejne połamane pałeczki.

Energia muzyków przełożyła się oczywiście także na ich granie - poszczególne utwory brzmiały o niebo ostrzej i bardziej energetycznie niż na płytach studyjnych, nabierając zupełnie niespodziewanej mocy. I doprawdy można było sobie tylko zadawać pytanie, czemu ta niezła grupa, z kilkoma utworami ocierającymi się o wielkość, z tak wyrazistą wokalistką i z taką energią, wciąż pozostaje w kompletnym podziemiu. Nie było się jednak nad czym zastanawiać, trzeba było lecieć do pobliskiego Cake Shopu, gdzie właśnie kończył się showcase przygotowany przez twórców internetowego magazynu muzycznego, zatytułowanego „Subba Cultcha”. Ostatnim zespołem, który stanął na scenie tego wieczoru było trio Male Bonding. Muzycy rozkładali dość niemrawo swoje instrumenty, ale kiedy zaczęli grać, szybko okazało się, że jak na raczej późną porę, zachowali zadziwiająco dużo energii. Ich krótki, zaledwie półgodzinny występ był prawdziwą lawiną energii: muzycy wyrzucali z siebie kolejne utwory, nie robiąc nawet przerw między nimi. Do ich surowego, szorstkiego grania taka konwencja pasowała idealnie. A ten rozrywający swoją mocą występ był idealnym zakończeniem pierwszego dnia tegorocznego festiwalu CMJ.

Przemek Gulda (6 listopada 2009)

CMJ Music Marathon 2009:

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także