All Points West 2009

Dzień 3,2 sierpnia 2009

Pogoda postanowiła zniszczyć dokumentnie ostatni dzień festiwalu. I przez długi czas w zasadzie mogło się wydawać się, że jej się to uda. Padało od samego rana, a prognozy nie zostawiały żadnej nadziei: nieprzerwana burza z bardzo intensywnymi opadami miała trwać do samej nocy. Efekty były widoczne już w pociągach jadących w stronę Liberty State Park, dzień wcześniej pełne ludzi jadących na festiwal, tym razem były zupełnie puste. Tą garstkę, która dotarła na miejsce czekała na dodatek przykra niespodzianka: aż do godz. 16 - a koncerty miały się zacząć trzy godziny wcześniej - bramy na teren festiwalu były zamknięte. Organizatorzy zapewniali co prawda, że impreza nie została odwołana i prosili o cierpliwość, ale niepokój wśród czekających rósł z każdą chwilą. Jedynym pocieszającym widokiem było wyraźnie przejaśniające się niebo: nie dość, że deszcz przestał padać, na dodatek zza chmur nieśmiało wychyliło się słońce.

All Points West 2009 - Dzień 3,2 sierpnia 2009 1

Potem bałagan zaczął się pogłębiać z każdą chwilą. Ktoś wydał polecenie, żeby zacząć wpuszczać ludzi, ale za chwilę ktoś inny je cofnął, żeby za moment jednak ostatecznie otworzyć bramy. Pierwsi szczęśliwcy, którym udało się wejść, rzucili się pod główną scenę, żeby zająć miejsca w pierwszym rzędzie i trzymać je aż do występu headlinera tego dnia, grupy Coldplay. To było dość proste, więcej problemów mieli ci, którzy chcieli tego dnia zobaczyć jeszcze jakieś inne zespoły. Najpierw organizatorzy ogłosili, że będą się ściśle trzymać planu, a więc zespoły, których koncerty były zaplanowane na wcześniejsze godziny, miały w ogóle nie wystąpić. Ale to, co zaczęło się dziać już za chwilę, całkowicie temu zaprzeczało - oto bowiem na Bullet Stage rozpoczął się występ grupy PT Walkley, zaplanowany początkowo prawie trzy godziny wcześniej. Dość banalny folk-rock w wykonaniu kilku ubranych niczym eleganccy kowboje młodzieńców znalazł kilku słuchaczy, ale większość, wciąż jeszcze bardzo nielicznych, widzów zmierzała w stronę głównej sceny. Ale za nic nie można się było dowiedzieć, co się ma na niej wydarzyć. Ponoć gotowi do występu byli muzycy grupy The Gaslight Anthem, ale organizatorzy nie chcieli się zgodzić, by rozpoczęli swój koncert, bo uniemożliwiłby on ekipie technicznej grupy Coldplay nadganianie poważnych opóźnień w przygotowaniach do jej koncertu. Wreszcie na scenie coś zaczęło się dziać - techniczni ustawiały sprzęt, choć wciąż nie było wiadomo, czy dla grupy The Gaslight Anthem, czy może raczej dla następnego w kolejności zespołu Silversun Pickups. Po kilku minutach wszystko było jasne: na scenie pojawiła się czwórka, wyglądających na nieco zagubionych, muzyków z Kalifornii, ciesząc jednych, ale jednocześnie grzebiąc nadzieje wielu innych na obejrzenie na tym festiwalu zespołu The Gaslight Anthem.

Na pocieszenie Kalifornijczycy zagrali wyśmienity koncert. Jego repertuar ułożony był jak idealnie przygotowane „the best of…” z ich dotychczasowego, niezbyt wszak wciąż obfitego dorobku. Z najnowszej, promowanej właśnie płyty „Swoon” muzycy wybrali te najbardziej przebojowe i nośne utwory, z takimi piosenkami jak: „Royal We”, „Substitution” czy „There's No Secrets This Year” na czele, a program uzupełnili znakomitym zestawem starszych kompozycji.

I nawet jeśli stojący na przedzie śpiewający gitarzysta i basistka grupy przez większość koncertu rzeczywiście sprawiali wrażenie lekko zagubionych, z całą pewnością nie dało się tego powiedzieć o perkusiście grupy, który nie od dziś słynie z niezwykle spektakularnego stylu gry: szalał za swoim zestawem bębnów tak, że można było się obawiać, że zaraz zza niego wypadnie. Na szczęście pozostali muzycy też zaczęli się coraz bardziej zapominać w mocnych, porywających fragmentach swoich piosenek i pod koniec koncertu cała czwórka miotała się dość zgodnie w rytm kolejnych utworów.

All Points West 2009 - Dzień 3,2 sierpnia 2009 2

Gdy tylko skończyli swój dość długi występ, na Bullet Stage stali już muzycy kolejnej festiwalowej gwiazdy, lokalnego zespołu We Are Scientists. Ich koncert był z kolei - ze względu na spore opóźnienie na tej scenie - bardzo poważnie skrócony, nie trwał nawet pół godziny. Muzycy nie mieli więc za dużo czasu na to, z czego słyną już od dawna: zabawne pogawędki między utworami i niby-złośliwe przekomarzanie się o co się tylko da. Ale nie omieszkali choć kilka razy dać upust swojemu poczuciu humoru: mimo, że do zachodu słońca, które szczęśliwie zdawało się już na dobre wychylić zza chmur, zostały jeszcze dobre dwie godziny, wokalista grupy oświadczył autorytatywnie: „następna piosenka najlepiej brzmi przy promieniach zachodzącego słońca, więc zanim skończymy ją grać, słońce schowa się za horyzontem i zapadną tu kompletne ciemności!”.

Drastyczne skrócenie koncertu wymusiło na muzykach męskie decyzje dotyczące doboru repertuaru. I w tym względzie publiczność nie mogła narzekać: dostała naprawdę esencjonalny zestaw przebojów grupy, uzupełniony o jeden utwór premierowy, który zabrzmiał nader obiecująco.

All Points West 2009 - Dzień 3,2 sierpnia 2009 3

Niefortunne skrócenie tego występu miało jeszcze jeden plus: dzięki temu można było jeszcze zdążyć na scenę pod namiotem na ostatnie kilka piosenek w wykonaniu La Roux. Znalazły się wśród nich nie małe rarytasy, bo choćby dwa spektakularne single: jeszcze bardziej liryczny niż w wersji studyjnej „In For The Kill” i jeszcze bardziej zawadiacki „Bulletproof”. Co prawda w Stanach wokół tej wokalistki nie ma nawet drobnej części tego hype'u, którego doświadcza dziś w swej rodzimej Wielkiej Brytanii, ale przecież pod sceną nie świeciło pustkami, a młoda artystka dawała z siebie wszystko wspierającej ją publiczności. La Roux na żywo przekonuje, że w przeciwieństwie do wielu popowych gwiazdek z lat 80-tych, do których piosenek wyraźnie się odnosi w swej twórczości, ma naprawdę spore możliwości głosowe, a na dodatek - potężną sceniczną charyzmę.

All Points West 2009 - Dzień 3,2 sierpnia 2009 4

Aby kontynuować brytyjski wątek niedzieli na festiwalu, wystarczyło przespacerować się (a raczej przebrnąć przez wszechobecne już w tym czasie błoto) pod Bullet Stage. Tam zaczynali swój występ muzycy z zupełnie innej niż La Roux bajki - grupa Mogwai. Ich koncert był oczywiście dokładnie taki, jakiego należało się spodziewać: wyciszone fragmenty zamieniały się w mgnieniu oka w wybuchy gitarowego jazgotu, a członkowie grupy przez prawie godzinę stali w jednej pozycji, skupieni na swoich instrumentach. I nawet mimo tego, że wciąż było jeszcze jasno, a pod sceną trzeba było stać po kostki w wodzie, ten koncert robił spore wrażenie. Wrażenie wręcz dużo większe niż występy zespołu na jego poprzedniej trasie koncertowej.

Ale znów nie było czasu na zastanawianie się: pod namiotem trwał właśnie występ jedynej reprezentantki Szwecji w programie tegorocznego All Points West: Lykke Li. Artystka zaskakiwała publiczność na każdym kroku. Nie tylko drastycznie zmienionymi w stosunku do wersji z płyty aranżacjami utworów, nie tylko kilkoma nowymi kompozycjami wplecionymi między starsze piosenki, ale także kilkoma dodatkowymi atrakcjami. Takimi jak choćby zagrany mniej więcej w połowie koncertu cover jednego z przebojów grupy... Kings Of Leon.

Spacer po festiwalowym terenie pozwalał dostrzec, że mimo fatalnych przesłanek sprzed kilku godzin, frekwencja poprawiała się z każdą minutą. Na festiwalowy teren, nad którym wbrew zapowiedziom nie wisiała najmniejsza choćby chmura i nie spadła kropla deszczu, niemal z minuty na minutę przybywały coraz większe tłumy widzów. W oczekiwaniu na główną gwiazdę wieczoru, zaskakująco potężny tłum zgromadził się pod Bullet Stage, żeby obejrzeć występ grupy The Black Keys. Ich świadomie archaiczny niemal do bólu, surowy do czerwoności blues okazał się mieć wielką siłę urodzenia tłumu, który radośnie brodził w błocie pod sceną.

All Points West 2009 - Dzień 3,2 sierpnia 2009 6

Ale zanim Amerykanie skończyli swój pełen żaru występ, rozpoczął się poważny odpływ publiczności w stronę głównej festiwalowej sceny, gdzie za moment miał się rozpocząć koncert grupy Coldplay. Jak na jedno z najważniejszych wydarzeń festiwalu przystało, ten występ miał dość niezwykłą oprawę. Zanim się zaczął, scena przysłonięta była gigantyczną półprzezroczystą kotarą. Nagle w ciemności zaczęły wirować płomienie - to członkowie zespołu, przy wtórze prawdziwego ryku publiczności, wchodzili na scenę bawiąc się płonącymi łańcuchami. Po tym krótkim i mocno zaskakującym fireshow, zaczął się właściwy koncert: kurtyna opadła ukazując gigantyczną reprodukcję obrazu Delacroix z okładki ostatniej płyty i muzyków ubranych w znane z sesji zdjęciowych stroje, stylizowane na XIX-wieczne, rewolucyjne mundury. I ruszyła wielka koncertowa maszyna pod szyldem Coldplay: muzycy grali kolejne utwory, laserowe efekty świetlne zalały scenę, a na ekranach pojawiły się ciekawie pomyślane wizualizacje: obrazy z kamer filmujących muzyków na scenie poddane błyskawicznej cyfrowej obróbce tak, by przypominały stare, sepiowe zdjęcia. Kolejną niespodzianką było zagranie przez zespół już na samym początku całego zestawu klasycznych przebojów, w którym znalazły się m.in. takie piosenki jak „In My Place” i „Yellow”. I na tym zaskoczenia się skończyły, a zaczął się dość standardowy, choć utrzymany na bardzo wysokim poziomie, rockowy show. Muzycy biegali po scenie, Chris Martin kokietował publiczność, która śpiewała wraz z nim każdy utwór, ale poza tym nic szczególnego się nie działo. W porównaniu z porywającym widowiskiem, które 24 godziny wcześniej, na tej samej scenie, zaprezentował zespół Tool, to co przygotowali Anglicy wypadło dość blado.

All Points West 2009 - Dzień 3,2 sierpnia 2009 7

Jednocześnie z koncertem grupy Coldplay, kończył się też program Bullet Stage. Ostatnim zespołem, który stanął na tej scenie byli ulubieńcy nowojorskiej publiczności, jedna z największych lokalnych sław, grupa MGMT. I to było dopiero zaskoczenie! Zespół zbudował program tego koncertu przede wszystkim w oparciu o nowe piosenki, które zabrzmiały zupełnie inaczej niż to, do czego zespół przyzwyczaił dotąd słuchaczy. To nie były lekko psychodelizujące kompozycje, rozciągane na koncertach do nieprzyzwoitych rozmiarów, to były raczej dość proste, mocno zapatrzone w piosenkową tradycję utwory. Ta zmiana - jak się mogło podczas tego występu wydawać - wyszła zespołowi raczej na dobre, choć tak naprawdę okaże się to dopiero po premierze drugiej płyty grupy. Na koniec muzycy zdołali jeszcze - co zdaje się być już swego rodzaju tradycją - kolosalnie zniszczyć zagrany na bis utwór „Kids”, a potem czule pożegnali się z widzami.

Ci, którym było jeszcze mało muzyki grupy Coldplay, pobiegli pod dużą scenę, gdzie brzmiał jeszcze długi bis, ci zaś, którzy woleli raczej potańczyć, zahaczali na swej drodze powrotnej o scenę pod namiotem, gdzie trwał właśnie znakomity, dynamiczny koncert Etienne De Crecy. I to był właściwie koniec drugiej, pełnej błota i dobrej muzyki edycji festiwalu All Points West.

Przemek Gulda (12 sierpnia 2009)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: czytelnik
[13 sierpnia 2009]
A relacja z Openera już się miesiąc spóźnia. Mhm a czy wogle ktoś z redakcji był jeszcze na HOFie?

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także