Glastonbury Festival 2009

Dzień 3, 28 czerwca 2009

Niedziela na festiwalu dla tych, którzy byli tu od początku, była dniem sporego zmęczenia, ale organizatorzy zadbali o to, żeby już od południa skutecznie ich obudzić i pobudzić do dalszej zabawy. Jednym z - jak się okazało - bardzo skutecznych sposobów był koncert grupy Status Quo, który rozpoczął się w samo południe na Pyramid Stage. Gwiazdy mocno przeterminowanego rocka, same nie okazały się bynajmniej przeterminowane - sześćdziesięciolatkowie dali zaskakująco dynamiczny koncert, wypełniony riffami i solówkami, przeciągając pod scenę zawrotną - zwłaszcza jak na tą porę - ilość widzów.

Glastonbury Festival 2009 - Dzień 3, 28 czerwca 2009 1

Stosunkowo niewiele osób oglądało w związku z tym znacznie ciekawszy występ na Other Stage. Eddie Argos z resztą muzyków Art Brut dawali właśnie kolejny rewelacyjny koncert w ramach trasy promującej swój najnowszy album. Co prawda był on o wiele krótszy (i umieszczony w o wiele mniej prestiżowym miejscu w programie) niż ten z barcelońskiego festiwalu Primavera, ale wszyscy fani i tak musieli być zachwyceni. Po pierwsze - repertuarem, w którym nie zabrakło oczywiście większości starszych przebojów grupy (choćby: „Bad Weekend” czy „Emily Kane”) i najlepszych piosenek z nowego albumu („DC Comics And Chockolate Milkshskes”). Zabrakło może tylko genialnego utworu „Nag Nag Nag Nag” i doprawdy trudno było dociec, czemu zabrakło dla niego miejsca.

Po drugie - wykonaniem. Zespół był ewidentnie w bardzo dobrej formie - patrząc na uśmiechniętych, znakomicie czujących się ze sobą muzyków, nie sposób było samemu nie bawić się dobrze. Słychać było, jak bardzo dobrze zgrani są ci muzycy - niemal co chwila któryś z nich inicjował jakąś zaskakującą, spontaniczną improwizację, a reszta zespołu natychmiast ją podchwytywała.

No i po trzecie - czymś, co od początku jest największą siłą Art Brut - poczuciem humoru i żywotnością Eddie Argosa. Od samego początku szalał jak dziecko: biegał po i pod sceną (kiedy próbował z kanału dla fotoreporterów wbiec tylnym wyjściem na scenę i nie było go przez dłuższą chwilę, wyjaśniał potem publiczności: „tam na backstage'u jest taki labirynt, że przez pomyłkę wbiegłem na nie swoją scenę”), skakał przez kabel od mikrofonu, jak przez skakankę, a przede wszystkim - nie przestawał opowiadać swoich niestworzonych historii („wczoraj stałem tam, gdzie wy teraz i oglądałem koncert Maximo Park, podszedł do mnie jakiś koleś i powiedział: znam cię, ty przecież śpiewasz w Maximo Park”), ciętych kpin z gwiazd popkultury i innych bardzo inteligentnych żartów. Kiedy po trzech kwadransach muzycy żegnali się znakomitą, rozbudowaną, poszerzoną o kilka ewidentnie ironicznych solówek i parodii rockowych zachowań („na gitarze - Art Brut, na basie - Art Brut” itd. - przedstawił zespół Eddie Argos), wersję jednego ze swych utworów, publiczność ewidentnie czuła spory niedosyt.

Kolejna propozycja na Other Stage przeznaczona była raczej dla innych widzów - nowojorscy emo-rockowcy kilkadziesiąt grupy Brand New przez kolejnych kilkadziesiąt minut grali swoje hałaśliwe, chaotyczne i pozbawione niestety krzty charyzmy piosenki.

Co najmniej zaskakujący był za to występ grupy Enter Shikari. Muzycy, znani do tej pory z łączenia metal-core'owego grania z niemal taneczną elektroniką, tym razem dodali do tego koktajlu jeszcze kilka niespodziewanych elementów. Przez większą część koncertu na scenie była np. spora, kilkuosobowa sekcja dęta, która ubarwiała kolejne ostre, wykrzyczane wściekle piosenki w bardzo niezwykły sposób. Jeszcze większe było zaskoczenie publiczności, gdy jeden z utworów skończył się fragmentem wywodzącym się wprost z brazylijskiego karnawału. Rozbiegany, rozwrzeszczany występ był bardzo energetyczny, robił jednak wrażenie raczej infantylnego.

Glastonbury Festival 2009 - Dzień 3, 28 czerwca 2009 2

Robiło się już bardzo dojrzałe popołudnie i w programie widniały coraz ciekawsze nazwy. Na pierwszy ogień poszli kolejni goście ze Stanów Zjednoczonych - trio Yeah Yeah Yeahs. Karen O. weszła na dość oryginalnie przygotowaną scenę (oświetlały ją wielkie lampy wzorowane na tych z dawnych gabinetów dentystycznych, a z tyłu rozwieszony był ogromny banner z gałką oczną na środku) w stroju wzorowanym na ubiór indiańskiego wodza i rozpoczęła śpiewać utwór „Runaway” - szybko okazało się jednak, że ta znakomita, smutna ballada jest słabym wyborem na otwarcie występu. Dopiero bowiem kilka kolejnych, o wiele bardziej dynamicznych utworów obudziło i poruszyło publiczność. I potem wszystko było już zgodnie z oczekiwaniami: w tym prawdziwym festiwalu przebojów starsze utwory, przetykane były najnowszymi, te bardziej dynamiczne czy wręcz punkowe - łagodniejszymi i nastrojowymi. Karen O. nieźle sobie radziła z rolą osoby, na której skupia się cała uwaga publiczności: uśmiechała się, tańczyła, przebierała się kilka razy. Może zabrakło tylko kilku zapowiedzi albo żartów w tych momentach, kiedy panowie z jej zespołu poprawiali albo dostrajali swoje instrumenty w przerwach między utworami. Szybko okazało się, że repertuar koncertu zdominowany jest jednak przez te spokojniejsze utwory grupy i nostalgiczny, momentami porażająco wręcz smutny klimat zaczął brać górę. Dopiero na sam koniec Karen O. przypomniała sobie i publiczności, że oprócz namiętnego szeptu ma w zasięgu swoich wokalnych możliwości także potężny krzyk - potrzebowała go bardzo mocno, wykonując na sam koniec utwory „Heads Will Roll” i jeden z pierwszych wielkich przebojów grupy, „Date With The Night”. I tak zakończył się ten koncert: trochę zaskakujący, mocno poruszający, a z całą pewnością przekonujący, że Yeah Yeah Yeahs to dziś jeden z najciekawszych zespołów na scenie alternatywnej.

Glastonbury Festival 2009 - Dzień 3, 28 czerwca 2009 3

Wieczór trwał w najlepsze, do wyboru były dwie kolejne śpiewające panie: Natasha Khan i jej zespół Bat For Lashes, albo gość z dalekiej Nowej Zelandii, Ladyhawke. Koncert tej ostatniej okazał się porażająco wręcz poprawny - grająca na gitarze wokalistka i towarzyszący jej zespół przedstawili po prostu prawie cały materiał z debiutanckiej płyty artystki, układając utwory w dość przemyślanej kolejności i odgrywając je prawie dokładnie tak samo, jak zostały nagrane w studio. Sama wokalistka wydawała się bardzo spięta, całkowicie skupiona na tym, żeby się nie pomylić, czy to w grze na gitarze, czy to w śpiewaniu (to ostatnie zresztą jej się zdarzyło, ale wyrozumiała publiczność skwitowała to tylko oklaskami). W efekcie koncert prawie zupełnie nie miał mocy i energii, co nie wpływało pozytywnie na jego odbiór.

Glastonbury Festival 2009 - Dzień 3, 28 czerwca 2009 4

Na Other Stage kilka minut później swój drugi festiwalowy występ rozpoczął Bon Iver. Choć pod względem muzycznym był tak samo poruszający i smutny jak pierwszy, ale pozbawiony był jednocześnie jego oprawy - scena była tym razem dużo większą, a na dodatek było jasno, efekt nie był więc tak piorunujący, jak poprzedniego wieczoru.

Tymczasem na Pyramid Stage zainstalował się już kolejny przedstawiciel Antypodów tego wieczoru - elegancki mężczyzna w wieku dojrzałym, Nick Cave i jego zespół, The Bad Seeds. Artysta, mający w dorobku muzykę najróżniejszego rodzaju i mocy, wybierał utwory tak, by poruszać się sprawnie na granicy między ostrzejszym, rockowym graniem, a bardziej nastrojowymi klimatami. Choć mogłoby się dziś wydawać, że „Mordercze ballady” to dla Cave'a zamknięty od dawna rozdział, odwołał się nawet i do nich, prezentując choćby poruszającą wersję piosenki „Henry Lee”. Jeszcze większe emocje wywołała - może ciut za chaotyczna - wersja poruszającej do żywego piosenki „Mercy Seat” - świetny dowód na to, że australijski artysta potraktował swój występ w Glastonbury jako swoiste „the best of”.

Glastonbury Festival 2009 - Dzień 3, 28 czerwca 2009 5

Ale zanim australijski mistrz skończył swój rockowy rytuał, na Other Stage zaczynało się już zupełnie inne święto - występ Szkotów z grupy Glasvegas. Rok wcześniej grali w napakowanym do granic możliwości namiocie, w którym mieści się scena Johna Peela, tym razem przypadło im w udziale granie w jednym z najbardziej prestiżowych punktów w programie, na drugiej co do wielkości scenie. Szkoci nie zawiedli - zagrali znakomity, pełen podniosłego nastroju i poruszający do głębi koncert. Wypełniły go oczywiście przede wszystkim utwory z debiutanckiej płyty - zaczęło się od tych najbardziej dynamicznych z „Geraldine” i „Flowers And Football Tops” na czele, potem przyszedł czas na te bardziej smutne, wolne i spokojne. Ale nawet i te ostatnie na wielkiej scenie zabrzmiały potężnie i poruszająco. Pod koniec koncertu zdarzyły się na dodatek dwa momenty, które nie mogły nie wywołać ciarek - najpierw, gdy utwór „Ice Cream Van” zaczął się powoli rozmywać w ambientowych, rozjechanych gitarowych szumach, perkusistka nagle mocniej uderzyła w bębny, a ogromny zestaw scenicznych świateł zalał w tym samym momencie całą scenę. Ten dźwiękowo-wizualny efekt robił wielkie wrażenie. Ale jeszcze większe zrobiło wspólne wyśpiewanie przez wiele tysięcy głosów refrenu utworu „Daddy's Gone”, zamykającego ten rewelacyjny występ.

I to byłoby znakomite pożegnanie z festiwalem, gdyby nie to, że na głównej scenie właśnie rozpoczynał się oczekiwany przez wielu uczestników imprezy koncert reaktywowanego niedawno zespołu Blur. Koncert, który okazał się raczej rozczarowujący - poszczególne piosenki zabrzmiały w topornych, ciężkich wersjach, zdawały się być niemal całkowicie pozbawione polotu, który cechował je przed laty. Na dodatek Damon Albarn wyśpiewywał je dziwnie nienaturalnym głosem, co robiło wrażenie, jakby próbował naśladować Morrisseya. Organizatorzy robili wszystko, żeby przekonać widzów, że ten koncert to wielkie wydarzenie, choćby odpalając w jego trakcie potężne fajerwerki. Ale publiczność wiedziała swoje - po kilkunastu minutach koncertu nastąpił wielki odwrót spod sceny w kierunku Other Stage, gdzie do występu przygotowywali się muzycy grupy The Prodigy. I to właśnie ich dynamiczny, brudny i taneczny zarazem występ okazał się dla większości festiwalowej publiczności właściwym zwieńczeniem tej edycji imprezy. Już tylko garstki koneserów oglądały w namiotach tanecznych dwa inne znakomite występy gwiazd sceny klubowej - oba brzmiące zresztą bardzo mocno i rockowo - kanadyjki Peaches i Calvina Harrisa. I to był dopiero prawdziwy koniec kolejnej edycji festiwalu w Glastonbury.

Przemek Gulda (8 lipca 2009)

Glastonbury Festival 2009:

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: mik
[29 sierpnia 2011]
nieprawda !
Gość: luke
[14 lipca 2009]
ale Damon z tym złotym zębem wygląda dziwnie :D
Gość: pszemcio
[12 lipca 2009]
słyszałem o tym blurowym koncercie wiele znacznie pochlebniejszych opinii
Gość: b.
[10 lipca 2009]
Brand New - emo, chaos i brak charyzmy? Oh, please. Żeby aż tak mocno nie doznać?
Gość: 17
[9 lipca 2009]
jak można wyjść z koncertu blura po kilkunastu minutach

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także