Glastonbury Festival 2009

Dzień 1, 26 czerwca 2009

Pierwsza ciekawa propozycja tego dnia to grający na Other Stage zespół The Whip. Choć w ostatnim czasie było o nim raczej cicho, w swej ojczyźnie może liczyć na wierną publiczność - pod sceną stanął tłum rzadko spotykany o tej porze (było samo południe). Na żywo ta grupa wypada dużo bardziej rockowo niż w nagraniach studyjnych - gitary zdecydowanie biorą górę nad elektroniką. Nie zabrakło kilku wypróbowanych przebojów (że znakomicie wieńczącym koncert „Trash” na czele), nie zabrakło dedykacji dla Michaela Jacksona, nie zabrakło sporej energii. Nawet jeśli ten koncert nie pasował za bardzo do pory, w której się odbywał, robił spore wrażenie.

Kilka minut po jego zakończeniu scenę Jazz World otworzył występ grupy Speed Caravan, która w dość zawrotny sposób łączyła brzmienia etniczne i elektroniczne, choć marnie wychodził jej członkom kontakt z publicznością.

Na Other Stage w tym czasie zainstalowali się już muzycy z grupy The Rakes. Ich występ był pełen energii i zaangażowania, ale trudno było oprzeć się wrażeniu, że ma to tylko przesłonić kompletny brak oryginalności - brytyjskie zespoły z indie mainstreamu stają się coraz mniej odróżnialne od siebie, a ten koncert był na to znakomitym dowodem.

Glastonbury Festival 2009 - Dzień 1, 26 czerwca 2009 1

Na Pyramid Stage rozpoczynał się natomiast występ jednej z nielicznych amerykańskich gwiazd tegorocznego festiwalu, Reginy Spektor. Choć jej muzyka pasuje zdecydowanie bardziej do kameralnego, klubowego wnętrza niż na festiwal, ale artystka nie zawiodła. Już od samego początku było widać, że jest w dobrej formie i dobrym humorze: niemal nieustannie uśmiechając się swymi umalowanymi krwistoczerwoną szminką ustami, prezentowała materiał z wydanej tuż przed samym festiwalem płyty „Far”. Choć publiczność nie znała ich jeszcze za dobrze, bawiła się znakomicie - ale jak mogło być inaczej, gdy nowojorską artystka prezentowała jeden po drugim tak udane utwory jak „Eet” i „Laughing With”. Przez pierwszą część występu Spektor siedziała za wielkim, koncertowym fortepianem, a towarzyszyło jej kilku muzyków - m.in. sekcja smyczkowa, ale po kilku piosenkach nie wytrzymała - wstała, złapała za elektryczną gitarę i zaśpiewała zabawny utwór o tym, że sąsiedzi kochają się w rytm jej piosenki. A kiedy po chwili zabrzmiały pierwsze dźwięki „That Time”, publiczność zwariowała - a Spektor dała się ponieść atmosferze modulując żartobliwie głoś i uśmiechając się uroczo. Zakończenie tego koncertu nie mogło być inne - posypały się największe przeboje artystki, a zagrany na sam koniec zestaw: „Samson” i „Fidelity” po prostu powalał na kolana.

Tylko rozpaczliwy sprint przez kompletnie zalane błotem festiwalowe trakty dawał szansę na załapanie się na ostatnie sekundy rewelacyjnego - jak zwykle - koncertu kanadyjskiej grupy Fucked Up. Ten występ był krótszy niż te, które grupa zwykle daje, nic więc dziwnego, że i energia była o wiele bardziej skumulowana. Wokalista grupy - charyzmatyczny Pink Eyes - mimo swej potężnej ruszy niemal fruwał nad widzami, a pozostali muzycy grupy zdawali się grać z jeszcze większą energią niż zwykle.

Energii, a przede wszystkim charyzmy brakowało natomiast zdecydowanie nowojorczykom z The Virgins. Nie pomógł świetny materiał, nie pomogła nawet zmiana składu - pojawienie się drugiego gitarzysty, co pozwoliło wokaliście grupy skupić się tylko na śpiewaniu. Z tym zespołem coś jest nie tak - w ogóle nie radzi sobie na scenie, a występ w Glastonbury nie był na to pierwszym dowodem. Zupełnie odwrotne były proporcje podczas odbywającego się ciut później koncertu grupy The View: jej członkom energii z pewnością nie brakowało, ale niewiele z tego wynikało: wszystkie piosenki zlewały się w jedną, nudną masę.

Spory tłum zgromadził się w tym czasie pod sceną The Park, najbardziej oddaloną od pozostałych. Miał się tam za moment zacząć jeden ze słynnych glastonburskich secret shows. Nikt do końca nie wiedział, czego się spodziewać, ale plotki sugerowały, że za chwilę na scenie pojawić się mogą muzycy grupy Klaxons albo The Dead Weather - nowej formacji Jacka White'a i Alison Mosshart.

Skończyło się jednak zupełnie inaczej - na scenie stanęła część muzyków grupy Supergrass, którzy - występując pod szyldem Hot Rats - zaprezentowali zaskakujący zestaw coverów, w którym znalazły się m.in. piosenki zespołów: Gang Of Four, Beastie Boys i... The Doors. To było widowisko na poziomie konkursu karaoke, więc zdecydowanie nie było po co zostawać na nim do końca. Tym bardziej, że na innych scenach działo się sporo ciekawego. Na Other Stage występował np. amerykański zespół Fleet Foxes. Amerykanie wypadli bardzo przekonująco - ich psychodeliczno-akustyczny folk, mocno nasączony elektroniką, na żywo, kiedy patrzy się na brodatych muzyków, z zamkniętymi oczami wyśpiewujących swoje natchnione partie, robi naprawdę spore wrażenie.

Na Other Stage prezentowali się w tym czasie kolejni ulubieńcy brytyjskiej publiczności, muzycy grupy White Lies. Nie występują już co prawda w czarnych garniturach, ale i tak prezentowali się bardzo elegancko na tle zabłoconej publiczności. Zabrzmieli też raczej elegancko - mocno i ze sporą domieszką patosu. Melodramatyczny głos wokalisty, niesiony siłą gigantycznych kolumn brzmiał jeszcze bardziej majestatycznie niż zwykle. Produkt pod nazwą White Lies jest stworzony na wielkie sceny, dla masowej publiczności, test przeprowadzony w Glastonbury, muzycy zaliczyli na piątki.

Glastonbury Festival 2009 - Dzień 1, 26 czerwca 2009 2

Tymczasem na scenie w parku swój występ kończyła właśnie Emiliana Torrini. Artystka okazała się równie energetyczna, co lekko bezceremonialna. Najpierw całkiem otwarcie sugerowała publiczności, że nie przyszła tu słuchać jej koncertu, ale - zająć dobre miejsca przed następnym. Potem zaś kilkakrotnie próbowała zacząć jeden ze swych utworów, ale wciąż nie mogła trafić w odpowiednią tonację. Kiedy wreszcie się udało, wokalistka pokazała jednak klasę, udowadniając, że rzeczywiście jest posiadaczką jednego z najciekawszych głosów na dzisiejszej scenie muzycznej.

Glastonbury Festival 2009 - Dzień 1, 26 czerwca 2009 3

Gdy tylko skończyła swój występ, na scenie pojawili się techniczni w garniturach kapeluszach eleganckich kapeluszach - wszystko było jasne: to ludzie Jacka White'a. I rzeczywiście, po kilku minutach na scenie stał on sam i jego współpracownicy, tworzący najnowszy projekt, The Dead Weather. Ci, którzy nie śledzili najnowszych plotek z obozu tego muzyka musieli być nieźle zaskoczeni: nie dość, że za mikrofonem stanęła sama Alison Mosshart, znana do tej pory przede wszystkim z zespołu The Kills, na dodatek sam White zasiadł za... perkusją.

Muzycy zaprezentowali materiał nieznany właściwie nikomu - grupa wydała dopiero pierwszą epkę, ale od samego początku było wiadomo, o co chodzi: ze sceny dobiegała bardzo brudna, ciężka i szorstka muzyka, mieszcząca się gdzieś pomiędzy bluesem a stoner rockiem. Mocny głos coraz wyraźniej zniszczonej przez życie wokalistki, znakomicie pasował do tej iście apokaliptycznej muzyki.

Tymczasem na Other Stage swój występ w bardzo dynamiczny sposób kończyła właśnie grupa Friendly Fires. Muzycy pokazali, że bez żadnego problemu radzą sobie na jednej z większych festiwalowych aren, a ich dynamiczna i mocno oparta na rytmie muzyka, wzmocniona jeszcze znakomitymi efektami świetlnymi, wypada w takiej postaci znakomicie. Refreny największych przebojów grupy, z piosenką „Paris” na czele, śpiewała cała, wielotysięczna publiczność.

Po krótkiej przerwie na tej samej scenie rozpoczęło się jedno z najbardziej wyrafinowanych widowisk na tegorocznym festiwalu - w blasku niezliczonych błyskotek, które pojawiły się na scenie, stanęła najważniejsza wśród popowych debiutantek ostatnich miesięcy - Lady Gaga. Artystka, nie pasująca może za bardzo do formuły rockowego festiwalu, bez żadnego problemu przekonała do siebie, a wręcz porwała publiczność swoimi przebojowymi kompozycjami i barwnym widowiskiem, w którym grała pierwsze skrzypce.

Glastonbury Festival 2009 - Dzień 1, 26 czerwca 2009 4

Drugi biegun muzycznej i scenicznej wrażliwości prezentowali artyści, którzy ciut później rozpoczęli koncert na scenie w parku - muzycy grupy Noah And The Whale. Żadnych efektów specjalnych, ubrania, w których chodzą na co dzień i prosta, niemal akustyczna muzyka - to pomysł członków tego „najbardziej williamsburskiego pośród brytyjskich zespołów” na swoje koncerty. Ten występ miał na tyle kameralną atmosferę, że muzycy w pewnym momencie wdali się wręcz w pogaduszki z publicznością. Na dużej scenie taka formuła nie sprawdziła się jednak najlepiej - w połączeniu z faktem, że większość repertuaru stanowiły nowe utwory, z przygotowywanej dopiero płyty, występ okazał się ciut za mało porywający.

Glastonbury Festival 2009 - Dzień 1, 26 czerwca 2009 5

Kolejnymi muzykami, którzy stanęli na tej samej scenie byli członkowie grupy The Horrors, promujący od kilkunastu tygodni, najpierw w Stanach Zjednoczonych, potem w Europie, swą wydaną niedawno drugą płytę. Wyszli na scenę ubrani elegancko jak nigdy - wokalista zamiast rozciągniętej koszulki i wytartej ramoneski, miał na sobie koszulę i gustowną białą marynarkę. I szybko okazało się, że będzie to jeden z najmniej dzikich i wściekłych koncertów grupy. Muzycy byli skrupulatni i precyzyjni, prezentowali poszczególne piosenki w bardzo uporządkowanych wersjach, nie dając się ponieść szaleństwu i chaosowi, które często biorą górę podczas ich występów. Koncert był w związku z tym nadzwyczaj poprawny i porządny. Zdecydowanie za bardzo poprawny i porządny. A to przecież nie do końca przystoi takim zespołom jak The Horrors.

W tym czasie na Other Stage grupa The Ting Tings - jedno z większych odkryć ubiegłorocznego festiwalu - świętowała właśnie swój powrót do Glastonbury. Tym razem - na dużo większej scenie i z utworami w mocno odświeżonych aranżacjach. Muzycy nie przygotowali co prawda żadnych nowych kompozycji, ale na brak atrakcji nie można było narzekać: w pewnym momencie koncert przerodził się np. w set dj-ski z elementami karaoke, podczas którego perkusista grupy prezentował instrumentalne wersje dyskotekowych klasyków (m.in. „Ghostbusters”), a publiczność wykrzykiwała refreny. Jeszcze tylko największy przebój grupy, piosenka „That's Not My Name” na koniec i zziajani muzycy zeszli ze sceny, zbierać siły przed zbliżającą się wielkimi krokami wycieczką do Polski, a publiczność rozeszła się w poszukiwaniu dalszych atrakcji. Choćby pod Pyramid Stage, gdzie w najlepsze trwał koncert Neila Younga - kolejna perełka w jego letniej trasie po największych festiwalach Europy. Kanadyjski mistrz nie musi się specjalnie wysilać, żeby pokazać klasę. W zupełności wystarczy, że zaprezentuje po prostu zestaw kilku swoich wielkich przebojów i niezwykłych gitarowych solówek, które do dziś są dla wielu muzyków niezrównanym źródłem inspiracji. I tak się właśnie stało tego wieczoru.

Na Other Stage w tym czasie trwał koncert grupy Bloc Party, kolejny, który przynosił podobne wnioski: co się stało z zespołem, który kiedyś nagrywał utwory tak genialne, a dziś -tak słabe. Wrażenie swoistej artystycznej schizofrenii było szczególnie dotkliwe, gdy największe przeboje z pierwszej płyty (swoją drogą - podane tego wieczoru w niezbyt porywających wersjach) sąsiadowały bezpośrednio z najnowszymi nagraniami. Nawet najbardziej kokieteryjne miny Kele Okereke - a w ich rozdawaniu na prawo i lewo był tego wieczoru szczególnie szczodry - w niczym nie mogły zatrzeć tego wrażenia.

Przemek Gulda (8 lipca 2009)

Glastonbury Festival 2009:

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także