33 najlepsze EP-ki wg Screenagers.pl

Część druga: Du-M

Obrazek pozycja The Dukes Of Stratosphear – 25 O’Clock (Virgin, 1985)

The Dukes Of Stratosphear – 25 O’Clock (Virgin, 1985)

Pytali nas jako małe dzieci, kim chcielibyśmy zostać, jak już dorośniemy. Przeciętny Jasio odpowiadał, że strażakiem, a statystyczna Ala, że nauczycielką. Z brytyjską dzieciarnią w latach sześćdziesiątych było jednak nieco inaczej. Tacy na przykład Andy i Colin ze śmiesznego miasteczka Swindon dorastali, śledząc kariery The Beatles i The Kinks. Potem założyli kapelkę, która nazywała się XTC i grała coś nieco szybszego oraz bardziej połamanego niż muzyka ich młodzieńczych idoli. Ale ślad pozostał. I tak, dysponując wolnym studiem nagraniowym i nieznacznym budżetem, w grudniu 1984 roku do Chapel Lane Studio wszedł kwartet w składzie: Andy Partridge a.k.a. Sir John Johns, Colin Moulding a.k.a. The Red Curtain, Dave Gregory a.k.a. Lord Cornelius Plum i jego brat, niejaki Ian Gregory, nieznany równie dobrze jako E.I.E.I. Owen. Więc było ich czterech i byli fantastyczni – a jak wiadomo, w takich sytuacjach zawsze jest jeszcze ktoś piąty – w tej roli wystąpił producent John Leckie. Tak powstali The Dukes Of Stratosphear – zespół, dzięki któremu członkowie XTC spełnili swoje marzenia z dzieciństwa o zagraniu w The Beatles, The Monkees, The Byrds czy wczesnym Pink Floyd. Miało być niezobowiązująco, a wyszło fenomenalnie – nigdy w historii muzyki równie wierna imitacja oryginału nie była jednocześnie tak znakomita na swoich własnych prawach. Innymi słowy: gdyby „25 O’Clock” ukazało się w 1967 roku, mówilibyśmy o niekwestionowanym klasyku rocka. Nic bowiem w brzmieniu tej EP-ki nie wskazuje, żeby powstała w samym środku syntezatorowego boomu lat osiemdziesiątych. W przeciwieństwie do późniejszego, eklektycznego w swojej konsekwencji albumu „Psonic Psunspot”, całość „debiutu” Dukes przesiąknięta jest psychodelią rodem z barrettowskiego Pink Floyd – zarówno tą niepokojąco nawiedzoną (tytułowe nagranie, akurat wzorowane na Electric Prunes, zażywa pokaźną porcję grzybów, by odlecieć w nieskrępowanej improwizacji w centrum utworu), jak i cukierkowo zinfantylizowaną („Bike Ride To The Moon” to roześmiany, komiksowy pastisz sydowskiego „Bike”). Do highlightów zaliczyć można też właściwie każdy inny fragment wydawnictwa – identycznie wymiata oparty na prostym jak drut, garażowym riffie „Your Gold Dress”, gdzie nic nie zwiastuje kwiecistego bukietu nutek rozsypujących się w refrenie, co napisany przez Partridge’a do śniadania żart z „I Am The Walrus” Bitelsów, „The Mole From The Ministry”. Nic dziwnego, że następne w kolejce do nagrania mogło być już tylko pieprzone „Skylarking”. (ka)

Obrazek pozycja The Fall – Slates (Rough Trade, 1981)

The Fall – Slates (Rough Trade, 1981)

Mark E. Smith przesadził, mówiąc, że „Slates” będzie czymś zupełnie niezgłębionym – ani EP-ką, ani longplayem, ale wydawnictwem na 10-calowym nośniku. Nietypowa forma miała być kolejną rzeczą odróżniającą The Fall od reszty świata. Była również momentem zakończenia współpracy z Rough Trade. 24 minuty narkotycznych wizji Smitha, sześć kawałków, nagranych nie tylko studyjnie, ale i na żywo, z których pierwsza trójka to już klasyka post-punku. Otwierające album „Middle Mass” opowiadające o wandalizmie i przemocy wśród kibiców piłki nożnej, „An Older Lover” kontynuujące tematy podjęte przez opener, ale brzmiące o wiele bardziej złowieszczo, i w końcu „Prole Art Threat” – najbardziej komentowany kawałek na „Slates”, który sam Smith uznał za kluczowy, stwierdzając, że „właśnie o to chodzi, zniszczenie tych liberalnych poglądów, które utrwalają system”. „Slates” było zwróceniem się w kierunku wczesnego brzmienia zespołu, a także płynnym przejściem od „Grotesque” do „Hex Enduction Hour” – apogeum socjalnej fantastyki Smitha, przekładającej wizje Dicka i Lovecrafta na społeczeństwo Manchesteru – wpadających w przerażającą rutynę pracowników fabryk i młodych ludzi napędzających się najróżniejszymi używkami. (kmw)

Obrazek pozycja Fugazi – Fugazi (Dischord, 1988)

Fugazi – Fugazi (Dischord, 1988)

Niemal w każdym tekście o Fugazi padają komunały na temat niezależności Amerykanów i ich straight-edge’owych poglądów. Nie ma co do tego wątpliwości, że akurat taka postawa miała ogromny wpływ na twórczość zespołu, jednak czasami krytycy zapominali o samej muzyce. A ta w wykonaniu Fugazi zawsze stała na najwyższym poziomie. Trudno się temu jednak dziwić, skoro w skład zespołu wchodzili Ian MacKaye, lider nieistniejącej już wtedy hardcore’owej formacji Minor Threat, Guy Picciotto i Brendan Canty z Rites Of Spring oraz basista Joe Lally. Wydana w 1988 roku self-titled EP-ka była ich pierwszym pokazem siły i niemal z miejsca stała się wydawnictwem kultowym i w ogromnym stopniu ożywiła punkową scenę. Nie brakuje tutaj typowych dla punkowej estetyki niedbałości (szczególnie w kwestii wokalnej) czy prostoty, lecz cała siła tych siedmiu piosenek leży w umiejętnym zaadaptowaniu post-punkowego wizjonerstwa i hardcore’owej dynamiki. Co ważne, nikt tu nie zapomina o świetnych melodiach, o czym świadczy chwytliwość materiału (vide: jeden z największych przebojów w dorobku grupy, „Waiting Room”). Swoje także robią inteligentne teksty traktujące o wszystkim tym, z czego waszyngtończycy byli znani. Nie wiem, czy można sobie wymarzyć lepszy początek nowej muzycznej przygody. (kk)

Obrazek pozycja Godspeed You Black Emperor! – Slow Riot For New Zero Kanada (Constellation, 1999)

Godspeed You Black Emperor! – Slow Riot For New Zero Kanada (Constellation, 1999)

Kanadyjski kolektyw, który zasłynął z anarchistycznych i apokaliptycznych muzycznych wizji na „F#A# (infintity)” oraz „Lift Your Skinny Fists Like Antennas To Heaven”, także w sferze krótszych wydawnictw pozostawił resztę post-rockowego peletonu daleko w tyle. Siłą muzyki Godspeed You Black Emperor! nie było jednak przyjemne, łagodne i melancholijne gitarowe plumkanie, skontrastowane z bombastycznym, narastającym hałasem – a do tego przeważnie sprowadza się obecnie główny nurt tej mocno wyeksploatowanej stylistyki. Montrealscy przedstawiciele wytwórni Kranky i Constellation od początku stawiali na różnorodność. Ambientowe wstawki, elementy field recordingu, samplowane dialogi i monologi, które swoim przekazem nieczęsto wywoływały naprawdę ogromne wrażenie, idealnie współgrały z bogatym instrumentarium (skrzypce, gitary, wiolonczela), które stopniowo wzmacniało natężenie dynamiki w poszczególnych utworach. Tak też się dzieje na „Slow Riot For New Zero Kanada”. Muzycy zatapiają swoje wizje w ascetycznych, ledwo słyszalnych muzycznych przestrzeniach, by potem kolektywnie i konsekwentnie budować kolejne crescenda, które w żaden sposób nie wydają się pompatyczne. Oprócz tego umieszczają też chyba najlepszy utwór w swoim dorobku. Za takie należy uznać „Moya”, który obok „The Dead Flag Blues” wydaje się najtrafniejszym przykładem tego, co najbardziej esencjonalne w twórczości GYBE!. (pw)

Obrazek pozycja Interpol – Interpol (Matador, 2002)

Interpol – Interpol (Matador, 2002)

Ileż to rzeczy się wtedy zaczęło. Z jednej strony boom na „nową rockową rewolucję”, a z drugiej: sprzężony z tym powrót smutnych chłopców na imprezy. Czarne wąskie zwisy, białe koszule, wiadomo, w moim mieście takie relikty żyją do dziś. Problem w tym, że o ile to pierwsze zjawisko tak naprawdę nigdy nie zaistniało (przynajmniej nie w dosłownym znaczeniu), drażniło tylko wrażliwych na podejrzanie nośne hasła, o tyle drugie dawało się nam we znaki co roku, z mniejszą lub większą siłą. Apogeum żenady osiągnęło na poziomie „Let’s Dance To Joy Division”, którego temat został już chyba wyczerpany. Interpol kojarzy się z tym wszystkim najbardziej. Ciężko nie łączyć tego zespołu z zagubionymi dziewczętami w arafatkach (3/4 z nich chciałoby się nazywać Stella) czy z Coldplayem i z całym stosem innych niefortunnych połączeń. Niby całe zło tego świata, ale gdyby zapomnieć jeszcze o średniawce, jaka zaczęła dawać się we znaki na „Antics”... Przeszukajcie internet dokładnie – o tej EP-ce Interpolu chyba nigdzie nie padło złe słowo. To znaczy ja nie wiem, nie przeszukałem całego internetu, ale ciężko jest mi sobie wyobrazić kogoś, kto psioczy na „PDA”, „NYC” i „Specialist”. Bo przypomnę: to jest ta EP-ka, na której jest „PDA”, „NYC” i „Specialist”. Trzy największe piosenki, jakie nagrali, esencja, na której dla wielu mogłoby się wszystko skończyć. Dwa najjaśniejsze punkty „Turn On The Bright Lights” w surowszych wersjach, plus największy utwór zespołu. Niewiarygodne sześć minut, gdzie bas, gitary i perkusja – wszystko wymknęło się spod kontroli, by w niepowtarzalnym zgiełku wspiąć się na wyżyny nieosiągalne dla zwykłych śmiertelników. Absolutnie skończona kompozycyjnie perełka, prezentacja wszystkiego, co mieli do powiedzenia. W zasadzie piosenka-legenda, chociaż większość dziewcząt z last.fm prawdopodobnie jej nie zna. Pamiętam, jak kilka lat temu opisy gadu-gadu moich znajomych dumnie prezentowały tekst „Specialist”. Cały, kawałek po kawałku. Ciekawe, bo z perspektywy czasu mogę chyba zaryzykować stwierdzenie, że ten zespół zrobił nam *nasz* internet. Jeśli wiecie, o czym mówię. Opisy na gadu-gadu, podpisy na forach, awatary z ludzikiem z teledysku „Evil” i ogólnie poza/typ smutnego kasanowy buszującego w świecie Web 2.0. Jednak zanim tysiące chłopców poderwało dziesiątki tysięcy dziewczyn „na Banksa”, Banks z kolegami nagrali być może najlepszą EP-kę dekady. Pamiętamy. (ak)

Obrazek pozycja Les Savy Fav – Rome (Written Upside Down) (Southern, 2000)

Les Savy Fav – Rome (Written Upside Down) (Southern, 2000)

(...) implikowany dożylnie art-punk, preparowany w najbardziej sterylnych laboratoriach korporacji Les Savy Fav ®. Skondensowanie napięcia wielokrotnie przekracza granice dopuszczane przez prawo, ośmieszając strażników nu-indie-popowej moralności. (...) „Rome” nagrane zostało w szczytowym okresie zespołu, owocującym dwoma faworytami krytyki – „The Cat And The Cobra” i „Go Forth”, ale na krzywej najwyżej plasuje się niespełna 18-minutowa EP-ka. Inteligentnie połamany mariaż dźwięków rodem z Commodore 64 oraz agresywnego gitarowego rozpierdolu wynosi tytułowy kawałek do miana klasyki. Dałbyś się zabić za „Hide From Next February”. (...) Zespół Tima Harringtona wyciągnął z lamusa zmurszałe już pytanie o przyszłość rocka i spróbował udzielić odpowiedzi. Przy okazji na porządku dziennym postawili kwestię „jeśli nie da się nagrywać dziś wybitnych longplayów, czemu nie nagrywać genialnych EP-ek”? Idź za białym króliczkiem, poświęć fillery na rzecz maksymalizacji jakości na krótkim odcinku. To mogłoby być motto naszego zestawienia. (...) Wielka Encyklopedia Punku, L-Ł, s. 346. (jr)

Obrazek pozycja Liquid Liquid – Liquid Liquid (99, 1981)

Liquid Liquid – Liquid Liquid (99, 1981)

Około 1979 roku podziemny Nowy Jork zaczął tętnić dziwną, trudno definiowalną taneczną pulsacją, która luźno wyewoluowała z post-punku i wielowymiarowego ruchu, jakim był no wave. Wokół dwóch najprężniejszych niezależnych nowojorskich wytwórni tamtego okresu, Ze Records i 99 Records, skupiła się większość ówczesnych wizjonerów mutant disco: James Chance And The Contortions, Was (Not Was), Material, Mars, Bush Tetras, ESG, Y Pants i w końcu Liquid Liquid. Hermetyczne środowisko opętane hipnotycznym rytmem i punk-funkową żywiołowością nie miało szans na wyjście z podziemia, bo – jak określił swoich podopiecznych Michael Zilkhe, założyciel Ze – byli przeintelektualizowani, zbyt błyskotliwi, zbyt dalecy od masowych gustów i prymitywnej energii tradycyjnego rocka. Dolny Manhattan, w okolicach którego skupiała się wówczas spora część artystyczno-muzycznego światka, zdominowany był przez czarną i latynoską społeczność – atmosferą tych dudniących ulic przesiąkli również członkowie Liquid Liquid. Debiutancka EP-ka kwartetu w pełni definiuje ich specyficzną wrażliwość: repetytywne struktury, wszechobecne cowbelle, afro-kubańskie bębny, marimba, proste, natrętne linie basu czy podszyty nerwem groove Feli Kutiego i Jamesa Browna uczyniły z Liquid Liquid prawdopodobnie najbardziej modelowych reprezentantów tego neurotycznego, tanecznego zrywu i zarazem naturalnych protoplastów XXI-wiecznego dance-punku. (ms)

Obrazek pozycja The Mars Volta – Tremulant (GSL, 2002)

The Mars Volta – Tremulant (GSL, 2002)

Nagrana pod koniec 2001 roku EP-ka „Tremulant” była dla muzyków The Mars Volta czymś w rodzaju zmiany biegu artystycznej rzeki, próby sprawdzenia się w nowej estetyce. Być może od efektów tego wydawnictwa zależało powodzenie całego przedsięwzięcia w przyszłości? Jeżeli tak, to spokojne mogły być głowy pomysłodawców tego projektu – wokalisty Cedrica Bixlera i gitarzysty Omara Rodrigueza. Na tym debiutanckim mini-albumie udało im się połączyć elementy prog-rocka, post-hardcore’u, neo-industrialu oraz psychodelii i na tej bazie, dodawszy futurystyczne i charakterystycznie ciężkie do interpretacji teksty, stworzyli unikalną, klimatyczną kompozycję. Trzon zespołu od początku stanowiła wspomniana już, odgrywająca role pierwszoplanowe, dwójka muzyków At The Drive-In. Obok nich nieocenioną wręcz pracę wykonał dla brzmienia materiału nieżyjący już Jeremy Ward, pozostający niejako w cieniu, a odpowiedzialny za niemal całą elektronikę i efekty specjalne. Całość to raptem trzy utwory trwające niespełna dwadzieścia minut, ale nawet taka porcja muzyki wystarczyła, aby przekazać światu wiadomość, że duet Bixler-Rodriguez jest nadal zainteresowany tworzeniem czegoś innowacyjnego, czegoś, co przetrzyma próbę czasu. Bez względu na to, jak ocenimy późniejszą działalność artystyczną The Mars Volta, „Tremulant” pozostaje jednym z najlepszych i najciekawszych dokonań tej amerykańskiej formacji. (pn)

Obrazek pozycja Minor Threat – Minor Threat (Dischord, 1981)

Minor Threat – Minor Threat (Dischord, 1981)

„Minor Threat” to osiem kompozycji trwających w okolicach jednej minuty każda. Niewiele, ale biorąc pod uwagę, że wydane trzy lata później „Out Of Step” jest raptem kilka minut dłuższe, a stanowi w dyskografii tego zespołu pełnoprawny album, nie jest chyba aż tak źle. Ian MacKaye nigdy nie był zresztą konformistą, ani pod tym, ani pod żadnym innym względem. Wierny swoim przekonaniom, które zapoczątkowały ruch straight-edge, nie tylko mową, ale i czynem, wkrótce stał się ikoną sceny niezależnej. Do swojego młodego, punkowego audytorium trafiał za pomocą prostych słów i nieskomplikowanego przekazu, nie szczędząc przekleństw w sytuacjach, kiedy inne słowa nie były wystarczająco dosadne. Warstwa tekstowa była zresztą w przypadku Minor Threat chyba nawet ważniejsza od muzycznej, choć tak naprawdę obie składowe stanowiły jedność i w takim układzie funkcjonowały najlepiej, maksymalizując siłę przekazu. Muzycznie Minor Threat nie byli może przełomowi, ale dzięki swojej autentyczności i jakości kompozycji (w pierwszej chwili może się to wydawać szokujące, ale kawałki na „Minor Threat” są naprawdę bardzo melodyjne!) stali się grupą, która zdefiniowała brzmienie waszyngtońskiego hardcore-punka. A debiutancka EP-ka pozostaje w ich dorobku najbardziej agresywną i bezkompromisową pozycją. (pn)

Obrazek pozycja Mission Of Burma – Signals, Calls And Marches (Ace Of Hearts, 1981)

Mission Of Burma – Signals, Calls And Marches (Ace Of Hearts, 1981)

„I never expected this many people to actually give a fuck about what we did”, mówił Roger Miller (gitara, wokal) w wywiadzie dla serwisu Drowned In Sound przy okazji zeszłorocznej reedycji pierwszych trzech wydawnictw grupy. „W 1979 roku charakteryzowały nas dwie cechy: głęboka wiara we własne siły i szczenięca naiwność”, wspominał. Niesieni sukcesem pierwszego singla (powalający energią „Academy Fight Song” z krzykliwą puentą I’m not judging you, I’m judging me ) i gorącym przyjęciem środowiska (Rolling Stone donosił „To grupa kompletna! Wystarczająco: ekstremalna dla heavy-metalowych dziwolągów, inteligentna dla fanów progresywnego rocka i, momentami, przystępna dla popowych stacji radiowych”) wydali przy pomocy bostońskiego labelu Ace Of Hearts przedmiotowe EP, na którym łączyli rockowy artyzm Gang Of Four z punkowym szałem Hüsker Dü, a bezkompromisowość gitarowego noise’u (Sonic Youth uczyli się hałasowania od Burmy właśnie) z zacięciem do niemal popowych refrenów – kultowa fraza tytułowa w „That’s When I Reach For My Revolver” wieńczona apokaliptycznym That’s when it all gets blown away!. Miksturę Burmy, choć na pozór niespecjalnie odkrywczą, od tłumu głośno grających, bawiących się metrum, jeszcze-punkowych-już-new-wave zespołów przełomu dekad odróżniały: oryginalny sampling w osobie inżyniera dźwięku, świadoma gra strukturą utworów i bezpardonowa szczerość – krzyk, żarliwe deklamacje, głęboki, antycypujący poniekąd grunge zaśpiew („Fame And Fortune”). Dwie dekady później Miller zarzekał się w tonie Kurta Cobaina: „Nigdy nie zamierzaliśmy być gwiazdami rocka!”, ale wydarzenia ostatnich lat (głośny powrót do grania, swoista rehabilitacja pierwszego dorobku – książka Azerrada, dokument „Not A Photograph”) pokazują, że dla rzeszy ludzi Burma „wielkim zespołem była” i czas najwyższy przestać mówić o zespole w kontekście „najbardziej wpływowej kapeli, której nigdy nie słyszałeś”. (ml)

Obrazek pozycja My Bloody Valentine – You Made Me Realise (Creation, 1988)

My Bloody Valentine – You Made Me Realise (Creation, 1988)

Opatrzone kapitalną okładką wydawnictwo z sierpnia 1988 roku należy do najprzystępniejszych prac My Bloody Valentine. Nigdy wcześniej ani później Kevin Shields i spółka nie byli tak blisko wypełnienia postulatu konfrontacji idealnych, trzyminutowych, popowych piosenek z noise’ową, undergroundową produkcją. „You Made Me Realise EP” jest uwodzicielsko seksualna, a zarazem bezlitośnie brutalna, co najlepiej chyba słychać w zderzeniu onieśmielonych wokaliz Bilindy Butcher ze ścianą dźwięku „Cigarettes In Your Bed”. Jednocześnie mówimy tu o przełomie w historii tej wybitnej grupy – z jednej strony „Slow” to ostatnie ich nagranie leżące tak blisko The Jesus & Mary Chain, z drugiej, „Thorn” antycypuje radiowoprzyjazne próby zawiązującej się dopiero konkurencji, Ride. Z kolei „Drive It All Over Me” ma potencjał wielkiego indie-przeboju. Jest jeszcze nagranie tytułowe, bez którego lista najlepszych kompozycji tej grupy nie może być ważna. Tak, latem osiemdziesiątego ósmego MBV wylali fundamenty pod swój ikoniczny status, ucząc jak nagrać coś piekielnie chwytliwego i stuprocentowo bezkompromisowego. (ka)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: ja
[8 marca 2009]
chyba ktos zapomnial o Mogwai .
Gość: brum
[26 lutego 2009]
hmmm, a gdzie jest słynna epka nine inch nails?
Gość: bigos
[23 lutego 2009]
Fajne zestawienie, ciesze sie, ze nie zabraklo you made me realise i liquid liquid

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także