Najlepsze single roku 2008
Miejsca 1 - 10
10. Estelle feat. Kanye West – American Boy
Rozkosznie ociekający pieniędzmi Amerykanin oprowadzający Brytyjkę po zakamarkach amerykańskiego blichtru. Jakże zgrabne są niektóre linijki tego utworu! Don’t like his baggy jeans but I like what’s underneath it vs. Who killin em in the UK/ Everybody gonna to say you, K vs. So to hell with all that RU-BBISH i kilka innych. W roku płytowej porażki Kanye’ego taki singiel nie tylko ratuje jego reputację, ale i daje Estelle Swaray prawdziwego kopa, by na poziomie swojej drugiej płyty już wbić się bardzo szerokiemu gronu ludzi w pamięć, w tym roku umiejscawiając się gdzieś między Adele i Amy Winehouse. Różnica polega może na tym, że Estelle nagrała nieco mniej równy od pozostałych pań album. Nikt jej z tego nie rozlicza, bo po takiej piosence może ona jak dla mnie nawet zniknąć i nic się nie stanie. Nie można nie przetestować tego na parkiecie, a przede wszystkim jest to kolejny solidny kamolec w dyskusji nt. tego, czy dobre piosenki muszą być mądre, ambitne i pokomplikowane. Odpowiedź chyba oczywista. (kjb)
9. Max Tundra – Which Song
Najlepszy kawałek w karierze Bena Jacobsa to już bynajmniej nie żadne „Hilted” (wspaniałe skądinąd) i nie singlowe „Will Get Fooled Again”, a indeks trzeci na jego trzeciej płycie. „Which Song” jest demonstracją siły Anglika, ostentacyjnym naprężeniem torsu i pokazowym napięciem przez niego mięśni. „Ooo-ooo, mogę wszystko” – zdaje się wołać. Gdyby Scritti Politti wydali „Cupid & Psyche ‘08”, niechybnie to właśnie tym numerem otworzyliby krążek – Tundra nagrał bowiem futurystyczno-kosmiczne „Perfect Way”, układając melodię tak irracjonalnie błyskotliwą, że sprawiającą wręcz kłopot recenzentowi u progu drugiej dekady XXI wieku, bo zbyt dobrą i złożoną na dzisiejsze warunki. Lecz to nie koniec – jest jeszcze tekst, w którym Max dyskretnie pokazuje różnicę między twórczością dowcipnie inteligentną, a zawstydzająco głupkowatą. Nic, tylko skroić to do radiowych trzech minut i wydać na singlu, inkasując furmankę pieniędzy. Zrób to, ziom. (ka)
8. Gang Gang Dance – House Jam
Współczesne indie to kocioł, w którym stapiają się pochodzące zewsząd odpryski muzyki popularnej, a Gang Gang Dance to najzdolniejsi w tym sezonie kotłowi. Na „House Jam” umiejętnie dolewają oliwy do ognia, utrzymując zawartość tygla w permanentnym stanie wrzenia. Na początku mamy trzysekundową wokalną pętlę, której osamotnienie przerywa bit przypominający dlaczego w nazwie zespołu występuje słowo dance. Pojawiający się chwilę później skrzypiący motyw syntezatora przekształca się w rytmiczne riffy, a te rozpływają się z kolei w ambientowych teksturach zdobionych przypominajączmi odgłosy gier komputerowych blipami. Na pierwszy plan stopniowo wysuwa się wokal, ale już wkrótce w okolicy zaczyna się panoszyć kąśliwa gitarka dawkująca bulgoczącemu bulionowi garści psychoaktwnych przypraw. Na końcu solowej eskapady gitary wracamy do punktu wyjścia i osamotnionej wokalnej pętli, a następnie zbieramy szczękę z podłogi. (mm)
7. Cut Copy – Far Away
Na 76 minut przed oddaniem tego opisu do publikacji nie mam jeszcze ani słowa i nie bardzo chce mi się przekonywać Was jak fantazyjnie śmiga tu syntezator. Zamiast tego powinienem raczej pisać „uzasadnienie interwencji humanitarnej w prawie międzynarodowym”. Ale co ma być, to nie utonie. Zakładam więc słuchawki z Mediamarktu, odpalam empetróję i ja, w sekundę odmieniony człowiek – król parkietu, jednoosobowa dyskoteka – niby Chris Walken w teledysku „Weapon Of Choice”, raptownym krokiem ruszam przez góry śmieci mojego pokoju na taneczny podbój świata. Jedna noga, druga noga, ręce w górze – raz, dwa – krok w bok. Wypad i kręcioł biodrami! Niemal szpagat. Ha! Mistrzuniu – jesteś z gumy! Cukierkowa słodycz melodii przy jednoczesnej konkretności materii, z której ją wyrzeźbiono (straightforward w sensie!) i benedyktyński mix utworu (w który z kolei włożono co najmniej tyle samo pracy, co w wystylizowanie wykonawców) dają nadzieję na lepsze muzyczne jutro. To tutaj falsetem wtóruję rozkosznym chórkom i przez chwilę sam czuję się jak gwiazda indie. A smutna prawda jest taka, że tylko dzięki Cut Copy nie wyglądam jeszcze jak kolega z obrazka. Chyba. (ps)
6. MGMT – Electric Feel
Parkietowa propozycja ze strony MGMT myli nieco wideoklipem sugerującym przeznaczenie utworu na balangę Ewoków z księżyca Endor. „Elecrtic Feel” to jednak porządny kawałek w stylu disco, gdzie automat perkusyjny zastąpiono żywymi bębnami. Chcąc wzmóc taneczne zastosowanie piosenki, zaopatrzoną ją w odpowiednio nieskomplikowany tekst, doskonale sprawdzający się w atutowym refrenie. Kompozycja opiera się na schemacie klawisze-rytm-posłodzony wokal – wszystko zmieszane w odpowiednio dobranych proporcjach. Utwór stanowi jeden z mocniejszych fragmentów pierwszej połowy „Oracular Spectacular”, albumu-maszynki do produkcji hitów. W przypadku „Elecrtic Feel” to chyba wartości użytkowe zdecydowały, że z trzech świetnych singli grupy MGMT właśnie ten poszybował aż na miejsce szóste naszego podsumowania. (ww)
5. Hercules & Love Affair – Blind
Przedziwny kawałek – skrojony z elementów lekko kiczowatego disco, w sumie mało taneczny, w dodatku z kolesiem na wokalu, który wciąż polaryzuje fanów niezalu. Jednocześnie utwór zniewalający tym swoim leniwym rytmem, organicznymi wstawkami (praca bębnów, partia dęciaków w mostku) i wokalistą, umiejętnie balansującym na granicy emocjonalnej przesady. Czyli co? Bezapelacyjny wymiatacz z kategorii takich, co rozbrzmiewają wszędzie i pomimo osobistych pretensji, że to (disco), że tamto („ciamajdowaty” Antony), łapią za tyłek każdego, zmuszając do co najmniej lekkiego podrygu. Czy jednak ot, ciekawostka, highlight nieco nierównej płyty-repety z historii ewolucji muzyki dyskotekowej? Zapytajmy eksperta! Marta Słomka: Hercules And Love Affair buduje pomost pomiędzy klasycznym chicagowskim disco lat siedemdziesiątych wkraczającym w erę house’u a dźwiękami kojarzonymi z dance-punkową wytwórnią DFA Jamesa Murphy’ego. Efekt jest wysmakowany, elegancki i erotyczny, a hipnotyzujący wokal Antony’ego Hegarty’ego, jawiący się jako kontynuacja tradycji wielkich div muzyki tanecznej pokroju Donny Summer czy Amandy Lear, tworzy paralele z atmosferą nowojorskiego poddasza The Loft czy klubu The Powerplant w Chicago, które trzydzieści lat temu stały się mekkami homoseksualistów odkrywających dla siebie niepokojąco wyuzdane brzmienia proponowane przez Davida Mancuso i Frankiego Knucklesa. Cóż można dodać? Może, że nieznajomość „Blind” to pierwszy muzyczny grzech ciężki 2008 roku? (ml)
4. Deerhunter – Nothing Ever Happened
Słuchając „Nothing Ever Happened” zastanawiałem się, co by się stało, gdyby skrócić utwór do trzech minut. Nie ma co ukrywać – najbardziej przebojowy moment jest niemal na samym początku, kiedy po mocnej, dynamicznej akcji basu dołącza reszta zespołu, a przede Bradford Cox ze swoim niepokojąco melodyjnym głosem. No właśnie, czy urwane „Nothing Ever Happened” stałoby się naszym numerem jeden? Nie wiem, ale mimo wszystko zaryzykuję stwierdzenie, że późniejsze gitarowe jamowanie dodaje kolorytu, a przy okazji udowadnia, że nawet najlepszy przebój nie musi być skondensowany. Co by nie mówić, deerhunterowski refren rzeczonej piosenki został przeze mnie zanucony co najmniej kilkaset razy. (kk)
3. Gang Gang Dance – Princes
Tu, na Screenagers, do kategorii singla podchodzimy w sposób czysto umowny – przymykamy oko na kwestie oficjalnych nośników, a staramy się odnaleźć w piosenkach ich naturalny potencjał do zaistnienia poza kontekstem albumu bez względu na niuanse wydawniczo-promocyjne. „Princes” wydaje się idealnym przykładem naszej filozofii: nienagannie funkcjonujące w obrębie „Saint Dymphna”, odsłania także nowy, pełnoprawny i być może nawet ciekawszy wymiar w oderwaniu od macierzystego krążka – kondensuje ekscentryczne właściwości załogi z Nowego Jorku, a jednocześnie transformuje ich oryginalną wrażliwość do formatu niezwykle przystępnego ponowoczesnego wymiatacza. A zaczyna się tak niewinnie: ambientopochodne drgania przez blisko minutę zagęszczają atmosferę w oczekiwaniu na prawdziwą bombę; Oh shit, gang, gang yo. Gościnna czarna nawijka Tinchy’ego Strydera melodyjnie oprowadza przez zgiełk dziwacznych, zapętlonych, pulsujących dźwięków, zaskakujących zmian tempa i histerycznego wokalu Liz Bougatsos. Gang Gang Dance dorośli w końcu do roli współambasadorów tendencji we współczesnej muzyce niezależnej – kumulują to, co najciekawsze, i dopisują barwny rozdział do tego schizofrenicznego dziesięciolecia. (ms)
2. Air France – No Excuses
Gdyby to wszystko nie było tylko uciekaniem się do przebiegłych praktyk synestezyjnych, a wiersze impresjonistów naprawdę dały się dotknąć, poczuć, zobaczyć i usłyszeć, to te opowiadające o wiosennych łąkach pełnych dmuchawców, skoszonej trawie, trzymaniu się za ręce, pierwszych pocałunkach i delikatnym porannym świetle padającym na muszle leżące na plaży brzmiałyby zupełnie jak Air France. Wiatr podwiewałby dziewczynom sukienki, „Endless Summer” nie byłoby już tylko tytułem płyty, a Göteborg nie leżał w Szwecji, tylko wrócił tam gdzie jego miejsce, czyli na balearyczny archipelag Hiszpanii. No excuses left/ Waiting to fail, but not quite yet - tęskny refren, dochodzące z drugiego planu poklaski, fracuskie dialogi, czyż to nie sentymentalne mistrzostwo? Po zeszłorocznych Studio i The Tough Alliance, chyba śmiało można nazwać wytwórnię Sincerely Yours przyczółkiem sprzedawców marzeń. (kmw)
1. M83 – Kim & Jessie
„Ale jaja, jestem kreatorem, dzięki mojemu wnioskowi macie singla roku” – tak, tak, sponsorem tegorocznego podsumowania singli jest nasz ulubiony Kamil J. Bałuk, orędownik szczenięco niewinnej, nieskażonej moralnym zepsuciem młodości. Bo przecież każdy z nas był kiedyś, takim jak Bałuk, nastolatkiem, który przygnieciony bólem istnienia, przeżywa swoje pierwsze miłości, pierwsze rozczarowania i pryszcze, wchodząc w dorosłość. Dorosłość=niefajność, więc na osłodę wszystkim wrażliwcom z dowodami osobistymi zostają tylko smutnawe reminiscencje sobotnie, ale jak się okazuje, są wśród nas ludzie skrajnie oziębli, zgorzkniali i pozbawieni złudzeń, którzy hołdują ponurej egzystencji wyzutej z radości i miłości. Taki, na przykład, redaktor naczelny naszego wspaniałego serwisu o profilu muzycznym, wbrew napędzanemu szczerą, dziecięcą wprost naiwnością, Bałukowi, robił bowiem wszystko, by „Kim & Jessie” ukarać, miłość zniszczyć, a Bałuka zasmucić, próbując podle ustawić nasz redakcyjny plebiscycik. Ale czy to był Bałuk czy sam Jezus wigilijny, nie ma znaczenia, bo miłość jak zwykle wszystko zwyciężyła. No bo, że to jest miłość, to raczej nie ma się co spierać.
Co najwyżej można podyskutować o jej charakterze, bo wystarczy rzut oka na ten oldskulowy, gimnazjalny w duchu teledysk, żeby się połapać, że Kim i Jessie to dwie dziewczynki. Czyli, jakby na to nie patrzeć, najlepszym singlem roku z pewnością była kobieta, co nie przeszkadza utożsamiać się z postaciami z okładki „Saturdays=Youth”, bez niezdrowych wahnięć genderowych. Nie no, serio, cała ta romantyczna emo-otoczka, jakimś cudem utrzymana w dobrym guście, te historie o sekretnym świecie, o księżycowym poszeptywaniu i ulatywaniu na skrzydłach miłości, to było dokładnie to, co każdy z nas na pewnym etapie odczuwał, troszkę się przy tym wstydząc. I fajnie, że ktoś poprzez muzykę opowiedział tę historię w sposób tak umiejętny, czerpiąc garściami z tego autentycznie inspirującego kieszonkowego mistycyzmu nadwrażliwego nastolatka. No bo śmiać się z przysłowiowego Bałuka jest łatwo, ale przekuć jego trywialne, nastoletnie smutki i radości w sztukę, wtłoczoną w format ponadpięciominutowej piosenki jest trudniej. Tak, gdyby stopień samoświadomości w społeczeństwie był wyższy, dzięki „Kim & Jessie” wszelkie spędy naszoklasowe nie miałyby racji bytu. (łb)
Komentarze
[9 stycznia 2009]
natomiast backowanie nie przywracało tekstu.
[9 stycznia 2009]
[9 stycznia 2009]
I co do kryteriów - dokładnie tak je interpretujemy.
[9 stycznia 2009]
wg mnie nazbyt powierzchowne podejście do singlowości uskuteczniacie
mówiąc, że jakiś utwór nie jest typowym singlem, gdyż stanowi integralną część albumu ma się na myśli niekoniecznie to, że nie występuje przerwa-cisza pomiędzy utworami. a raczej fakt, iż dany track nie wyróżnia się jakoś wyraźnie w kontekście pozostałych kompozycji
no nie wiem, ale dla mnie first communion bez wątpliwości stanowi najbardziej wyróżniające się i przebojowe 3:05 na Dymphni.
imo po prostu naturalny kandydat do wielokrotnego repeatu i rankingów takich jak ten.
no ale łapię, elo
[8 stycznia 2009]
[8 stycznia 2009]
[8 stycznia 2009]
[8 stycznia 2009]
a z hajpem byłby problem, bo ten kawałek usłyszałem jakies dwa tygodnie temu ;p
[8 stycznia 2009]
[8 stycznia 2009]
[8 stycznia 2009]
http://pl.youtube.com/watch?v=DsUHS-yGynA
[8 stycznia 2009]
[8 stycznia 2009]
[8 stycznia 2009]