Relacja z Free Form Festival 2008

Dzień 2, 18 października 2008

Pierwszy koncert naprawdę dużego formatu? Sonar Kollektiv Orchester. Bezapelacyjnie występ festiwalu, porywający, zaskakujący i najbardziej przystępny dla przeciętnego słuchacza. Ale o czym mowa? SKO to „niezwykły nu-jazzowy projekt przygotowany przez Volkera Meitza, prezentujący na żywo najsłynniejsze utwory z bogatego dorobku wytwórni Sonar Kollektiv (dziesiąte urodziny). Klasyki taneczne ożywają na nowo za sprawą żywych jazzowych groove'ów , ciepłych analogowych brzmień, soulowej głębi i bujającego feelingu”. Jednym słowem stać w miejscu nie wypadało, gdy ponad dziesięcioosobowa orkiestra z żeńskim kwartetem smyczkowym, sekcją dętą, wprawnym basistą (funkowy klang pierwszego sortu) i trójką wokalistów (w układzie ona, on, ona) raz po raz serwowała energetyczną bombę, a już klasą samą w sobie była rozbudowana, w pełni instrumentalna wersja utworu zaanonsowanego przez Meitza jako detroit techno – i choć szachiści wciąż dostają po dupie od bezdusznych komputerów, to SKO udanie udowodniło wyższość ludzi nad maszynami. Nie zostaje mi nic innego, jak tylko polecić tegoroczny album „Guaranteed Niceness”. W sam raz na świąteczny prezent dla jazzującego znajomego.

Niestety dobre nastroje wyniesione z koncertu SKO szybko zmył organizacyjny chaos i niezapowiedziane opóźnienia. Efekt? Komunikacyjny zator przy lewym barze i toaletach, podsumowywany co chwilę przez niecierpliwych uroczą grą słówek, jak „chodźcie śmiało, w Koopie raźniej” czy prostym acz dosadnym „ale Koopa!”. Czekajcie, a będzie wam dane - głosi jedna taka księga i faktycznie Koop spłacił organizatorów z nawiązką. Na wejście od razu ciekawostka, że zespół koncertowanie akurat zarzucił. Czemu więc wizyta w Polsce? „They paid us an offer, we couldn’t refuse”. Publiczności nie wypadało więc odmówić sobie dobrej zabawy, czemu chętnie dawała wyraz burzami oklasków i nagminnie praktykowanymi tłumnym klaskaniem jeszcze w trakcie kawałka, gdy tylko dało się wyczuć swojskie „na dwa” (dobrze wychowani Szwedzi nie oponowali). Zatem klaskaliśmy do choćby „Summer Sun”, „Relaxin’ At Club Fuckin” (fucka oczywiście pominięto), „Come To Me” czy „I See a Different You”, który to utwór poniekąd wyznaczał klimat całego koncertu. Bo jako, że Koop towarzyszyła jedna wokalistka – zjawiskowa Hilde Louise – koncepcyjnie występ przypominał jazzowy wieczorek w jakimś zacisznym paryskim klubie za niemieckiej okupacji tego miasta. Przyznam się bez bicia, nie wiem skąd u mnie to skojarzenie, ale kilkukrotnie rozejrzałem się w nadziei odnalezienia w gęstym tłumie choćby jednego munduru Gestapo. Dziwna muzyka rodzi dziwne skojarzenia. Brawa jednak dla żarliwych solówek (w tym perkusisty), otwartych na publiczność Szwedów (niezłe z nich gaduły), gustownych kreacji Louise i obietnicy, że znajdą sposób by jeszcze do nas powrócić.

Wieczór zakończył (przynajmniej dla mnie) występ francuskiego duo Penelopes. „Dzięki łączeniu muzyki elektronicznej z elementami rocka i punk szybko stali się ulubieńcami publiczności na licznych europejskich festiwalach”. Osobiście nie odnajduję w muzyce Penelopes nic specjalnie oryginalnego ani świeżego – partie basu zapożyczone z New Order, podkłady silące się na artyzm Daft Punk i dziwnie znajomy z anonimowych hitów disco tembr głosu wokalisty. Plus za energię, którą próbowali zarazić niemrawo podrygującą pod sceną publiczność. They looked like they really cared…

Maciej Lisecki (8 listopada 2008)

Relacja z Free Form Festival 2008:

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także