Relacja z Free Form Festival 2008

Dzień 1, 17 października 2008

Pierwsze wrażenie? Spora frekwencja. Jak się wkrótce okazało, mocno przypadkowej publiczności. Na przeciwnym biegunie doznań był uroczy minimalizm wystroju klubu (praski industrial?) lekko zaburzony poupychanymi tu i ówdzie ekranami do wyświetlania wizualizacji. Swoją drogą intrygujących – video-sample z jedynej słusznej ekranizacji „Czarnoksiężnika z krainy Oz” (Judy Garland!).

Pierwszy koncert? The Five Corners Quintet, „czyli stylowy (plus za gustowne garnitury – przyp. ml) jazz do przetworzenia na parkiecie” – niestety nie tańczył nikt, a ledwie garstka jazzowych wyjadaczy nerwowo podrygiwała w miejscu. „Jeden z największych fenomenów fińskiej sceny jazz i nu jazz”. Nie znam się na jazzie, a już szczególnie fińskim, ale faktycznie zdolne z nich chłopaki. „W swoje twórczości łączą klimat lat 60., bossanovę, z klasycznym jazzem”, co też było wyraźnie słychać, szczególnie w pracy sekcji rytmicznej, ciepłym brzmieniu klawiszy i solówkach jakby wyciętych z klasyków francuskiego kina nowej fali. Nawet publiczność szczelnie wypełniająca Denaturat (cóż za nazwa!) doszlusowała do klimatu, nabijając ciasną salkę kłębami papierosowego dymu, brzękaniem szklanek i dyskretnym szmerem rozmów.

Pierwszy reprezentant rodzimej sceny? Vein Cat, którego z polską ziemią zdaje się łączyć miejsce urodzenia wpisane w dowód osobisty i umiłowanie Depeche Mode – vide motoryczne, nieco gotyckie sample i niski, wyzbyty z emocji wokal. Plus za rozerotyzowane, lekko perwersyjne songi – She looks like you/ I can’t resist her, czy jakoś tak. Ukrywającemu się za kocim pseudonimem Danielowi Wrotniewskiemu udało się mimo wszystko rozkręcić gromadzącą się w auli publiczność do tego stopnia, że domagała się bisów, które artysta skwitował jednak krótkim „nie mogę”. Jak donosi festiwalowa książeczka, Vein Cat w marcu zeszłego roku reprezentował polską scenę elektroniczną na festiwalu „I Love UE” w Chinach z okazji 50-lecia Unii Europejskiej obok innych wybijających się europejskich producentów i DJ-ów! Kudos czy też lol (dla nieczających kontekstu).

Pierwszy headliner festiwalu? Ladytron, którego popularność w Polsce to swoisty ewenement - tym bardziej, że wiekowa dominacja gimnazjalnej dzieciarni była porażająca. Dobrze natomiast, że zespół jest świadomy tego faktu, dopasowując tematykę swoich utworów do targetu, czego klasycznym przykładem niech będzie „Seventeen” (szał ciał) i dobrze oddające fazę młodzieńczego buntu ubrehicior „Destroy Everything You Touch” (szaleństwo na parkiecie). Zachęcam do lektury relacji red. Hanusiaka, szalikowca zespołu, bo atmosfera (i setlista) warszawskiego koncertu nie odbiegały od tego, co się wydarzyło w Krakowie, a po zdjęciach patrząc urokliwe wokalistki nie zmieniły nawet garderoby. Dodam tylko, że i ja z występu grupy wyszedłem ukontentowany, a jedyne zastrzeżenia, jakie mam, adresuję do dźwiękowca – chodzą słuchy, że zespół sam sobie jest winien. Dziwne, nie?

Pierwsze rozczarowanie festiwalu? Skinny Patrini. Duet tworzy para przyjaciół: odpowiedzialna za wokal Anna Patrini i generujący na syntezatorze oraz miksujący dźwięki Michał „Skinny” Skórka (plusik za samoświadomość). „Trudno określić wykonywaną przez nich muzykę. Można tu znaleźć i chropowate brzmienia postpunku, brudny electroclashowy jazgot, ale również tajemnicze melodie spod znaku neo-cold wave”. Serio? Występ był głośny, więc pewnie nie wyłapałem tych wszystkich subtelności. Nie pomagały w nich zapewne odciągające uwagę od muzyków wizualizacje, na których pani wokalistka szafowała swoimi wdziękami, oraz artystowskie stroje – mix wiecznie modnej czarnej bielizny i papierowego origami. Zatem jeżeli ktoś pytał, to cytując Juno, orędowniczkę młodzieńczego promiskuizmu, it’s all noise to me.

Maciej Lisecki (8 listopada 2008)

Relacja z Free Form Festival 2008:

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także