[phpBB Debug] PHP Warning: in file /home/screenag/domains/screenag.linuxpl.info/public_html/content/dom/DomContent.php on line 97: htmlentities() [function.htmlentities]: Invalid multibyte sequence in argument
screenagers.pl - specjalne: Relacja z CMJ Music Marathon 2008: Dzień 2,22 października 2008

Relacja z CMJ Music Marathon 2008

Dzień 2,22 października 2008

Relacja z CMJ Music Marathon 2008 - Dzień 2,22 października 2008 1

Kolejny dzień nowojorskiego maratonu muzycznego rozpoczął się bardzo ostro. Zanim udało mi się zobaczyć pierwszy zespół musiałem oczywiście przebrnąć przez trudny etap planowania wieczornej trasy i jego najbardziej bolesny element: skreślanie kolejnych nazw z listy zespołów, które chciałoby się zobaczyć, ale się nie da. Z powodu zbyt dalekiej odległości do klubu czy niewygodnego momentu rozpoczynania koncertu, z programu tego wieczoru odpadły m.in. występy grup Late Of The Pier i Coheed & Cambria. Szybko jednak miało się okazać, że - dokładnie zresztą zgodnie z całą ideą festiwalu - młode, kompletnie nieznane zespoły są czasem w stanie dostarczyć o wiele więcej atrakcji niż doświadczone gwiazdy.

Na dobry początek trafiłem do maleńkiego klubu The Lit, słynącego na co dzień z bardzo dobrych tanecznych indie-parties. Tym razem stał się jednak miejscem, gdzie prezentowało się grono młodych zespołów, grających najmocniejsze odmiany muzyki alternatywnej.

Pierwszym, którego występ udało mi się zobaczyć było włoskie trio o rozbrajającej nazwie Tiger! Shit! Tiger! Tiger! Grupa zaprezentowała bardzo dojrzałe, wyrafinowane i przemyślane post-hard core'owe granie, w którym wymieszane były w znakomicie dobranych proporcjach ładne melodie, punkowe tempa i wściekłe fragmenty. Jedyne, czego najwyraźniej zabrakło temu zespołowi, żeby w odpowiedni sposób podać swą ciekawą muzykę słuchaczom była choćby drobna dawka wściekłości i żywiołowości na scenie.

W tej kwestii troje Włochów powinno udać się na kilka lekcji do muzyków meksykańskiego zespołu Maniqui Lazer, którzy zawładnęli sceną kilka minut później. Nie tylko sceną zresztą. Jako że śpiewający perkusista i klawiszowiec byli siłą rzeczy trochę przywiązani do swoich instrumentów (choć i tak było widać przez cały koncert, jak wielka energia wprost z nich bije), główny ciężar robienia widowiska wziął ma siebie basista zespołu. I udźwignął go bez żadnego problemu: biegał po całej sali, ocierał się o widzów, obijał o ściany i meble, klękał, a nawet robił szpagaty. I nie przerywał tego wariackiego zachowania ani przez moment, wzbudzając zachwyt publiczności.

Muzyka grupy to bardzo ostre, hard core'owe granie, a co najmniej kilka elementów (dość ekstremalna muzyka, użycie klawiszy, wściekła energia na scenie i jednolite, bliskie mundurom stroje) dość jednoznacznie wskazywało na główne źródło inspiracji - grupę The Locust. Mimo tego muzyka grupy i znakomite widowisko, które jej członkowie sprokurowali na scenie, pozostawało bardzo oryginalne, a co ważniejsze - porywające.

Nieco blado w tym kontekście wypadli rodacy muzyków z Maniqui Lazer, tworzący grupę Los Fancy Tree. A może po prostu zaprezentowali oni zupełnie inne sposoby ekspresji. Po pierwsze grali o wiele spokojniejszą muzykę: alternatywny pop z lekkimi inklinacjami afrobeatowymi, ocierający się w najlepszych momentach o dokonania mistrzów takiego grania - grupy Talking Heads. Mocnym punktem zespołu był wokalista, który błyskawicznie nawiązał kontakt z widzami, zagadując ich i opowiadając zabawne historie.

Ale zanim Meksykanie skończyli swój występ, byłem już pod sceną legendarnego dla nowojorskiej bohemy miejsca, czyli Bowery Poetry Club. Przyciągnął mnie tam występ grupy We Versus The Shark. Wizyta w tym miejscu bardzo szybko okazało się bardzo dobrym pomysłem. Choćby za sprawą grupy, która występowała wcześniej. Pod podawaną w materiałach festiwalowych nazwą The Spirit Of Falcon XL kryła się tak naprawdę grupa Pegasuses XL, której pozwolono zagrać w ramach CMJ tylko raz, więc jej członkowie postanowili zgłosić się także pod inną nazwą, żeby zagrać dwa razy.

Grupa zaprezentowała bardzo radosny, choć mocno brzmiący garażowy rock, urozmaicając go na dodatek niezwykle zabawnymi żartami między poszczególnymi piosenkami. Ale czego innego spodziewać się można po zespole, który swoje stoisko zamiast zwyczajowymi płytami i koszulkami, wypełnił... kosmetykami i deskami skateboardowymi ze swoim logo.

Po krótkiej przerwie, wypełnionej komediowym występem (tzw. stand up comedy shows są zresztą, obok muzyki i filmu, ważnym uzupełnieniem festiwalowego programu), okazało się, że obecność Pegasuses XL na tym koncercie nie jest przypadkowa - w grupie występuje bowiem kilku muzyków formacji We Versus The Shark.

Ta ostatnia zaprezentowała się z jak najlepszej strony: zagrała bardzo mocny, garażowo-math rockowy set, niemal roznosząc klub na strzępy swoim potężnym brzmieniem. Nie zabrakło też zabawnych żartów: choćby inteligentnej szydery z grupy Fujiya & Miyagi, popartej celowo nieudolną próbą zagrania utworu „Ankle Injuries” tego zespołu. Nie było już za to ani krzty ironii w znakomitej, ciężkiej, mrocznej i bardzo przejmującej wersji „Idioteque” Radiohead. To był jeden z najmocniejszych momentów tego wieczoru, a kto wie czy nie i całego festiwalu.

Kolejnym zespołem, który stanął na scenie Bowery Poetry Club był dość ognisty duet The Bronzed Chorus. Grupa zaprezentowała mocno brzmiące, instrumentalne kompozycje z pogranicza ostrego post rocka i mrocznego grania spod znaku nowej fali, udowadniając, że takiej muzyki wcale nie trzeba grać na trzy gitary. Choć przyznać trzeba, że gitarzysta zespołu musiał się nakombinować i napracować za trzech, żeby ta muzyka zabrzmiała tak, jak powinna zabrzmieć. Na szczęście efekt był bardzo zadowalający - podczas występu grupy zdarzyło się kilka momentów naprawdę wielkich.

Zanim grupa skończyła swój występ, musiałem się już zapuścić w głąb dzielnicy Bowery - dość ciekawie zapowiadał się bowiem program występów w klubie Crash Mansion. Godzinę przed północą miała tam wystąpić grupa The Shackeltons, określona przez organizatorów w festiwalowym folderze „nieznanym dzieckiem Joy Division i Black Rebel Motorcycle Club”. Nieważnie od tego, jak głupio to brzmi, było na tyle intrygujące, żeby sprawdzić, jak się ma do rzeczywistości.

Miało się oczywiście marnie, niemniej jednak zespół okazał się bardzo ciekawy. Pięciu ubranych na czarno chłopaków z małego miasteczka przywiozło do Nowego Jorku kompletnie niedzisiejszą, ale chwytającą za serce muzykę, nawiązującą bardzo wyraźnie do drugiej fali emo-core'a z początku lat dziewięćdziesiątych: nie aż tak ostrą, jak proponowały zespoły z wytwórni pokroju Ebullition Records, ale nie rozmytą w późniejszej modzie na popowe radio-friendly emo.

Na dodatek zespół zadbał o należytą oprawę swojego występu: cała scena przystrojona była gerberami, które wokalista rzucał w kierunku publiczności. Już sam widok był dość niezwykły, a w połączeniu z mocną, ale jednocześnie melancholijną muzyką i iście cmentarnym zapachem tych kwiatów, robił naprawdę spore wrażenie. Jednym słowem - kolejne odkrycie tego wieczoru. Festiwal działał dokładnie tak, jak powinien.

Kolejny zespół, który pojawił się na scenie Crash Mansion też w zasadzie wciąż wymaga odkrycia, bo pomimo coraz lepszych płyt i niezłych koncertów, wciąż pozostaje mocno w cieniu innych nowojorskich formacji. Chodzi o występującą od dłuższego czasu w barwach wytwórni Sub Pop, grupę Oxford Collapse. Tego wieczoru, choć muzykom wyraźnie brakowało wsparcia ze strony publiczności, której zostało w klubie bardzo niewiele, dali z siebie wszystko. To był krótki, bardzo spójny i energetyczny występ, podczas którego zabrzmiały przede wszystkim utwory z najnowszego albumu grupy, ale i kilka starszych przebojów. Melodyjne, przebojowe i wpadające w ucho granie, o mocno przybrudzonym tym razem brzmieniu, wypadło doprawdy znakomicie.

Ostatnim przystankiem tego wieczoru był klub Mercury Lounge, gdzie już u samych drzwi czekała na mnie niespodzianka. Zamiast występu znakomitej ironiczno-dyskotekowej grupy Natalie Portman's Shaved Head, której występ odwołano bez podania żadnej przyczyny, miałem okazję zobaczyć na żywo formację Tigercity.

Na żywo muzyka tej grupy brzmi nieco bardziej surowo i mocno niż na płycie, a wysoki brodacz, będący wokalistą grupy mocno zadziwia swym delikatnym i aksamitnym głosem, nijak nie pasującym do jego wyglądu. Występ nowojorczyków, choć bardzo przyzwoity, trudno jednak uznać za porywający. Jedno jest pewne: idealnie pasował do zamknięcia „tygrysią” klamrą drugiego dnia festiwalu.

Przemek Gulda (5 listopada 2008)

Relacja z CMJ Music Marathon 2008:

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także