Relacja z CMJ Music Marathon 2008

Dzień 1,21 października 2008

Relacja z CMJ Music Marathon 2008 - Dzień 1,21 października 2008 1

Pierwszy kontakt z festiwalem to odbiór akredytacji i tysięcy prezentów w ogromnej i przerażająco ciężkiej torbie. Siadam więc na wygodnej kanapie w biurze prasowym i przez półtorej godziny walczę z dwoma ważnymi zadaniami: po pierwsze - wybraniem tego, co w tej torbie rzeczywiście jest warte dźwigania i zostawieniem na stole wszystkich niepotrzebnych reklamówek i gadżetów. Po drugie: ustalenia, co uda mi się dziś zobaczyć i pogodzenia się z tym, czego zobaczyć się niestety nie da. Najważniejsza decyzja: zostać na Williamsburgu, żeby zobaczyć zapowiadający się bardzo apetycznie koncert przygotowany przez najważniejszy nowojorski blog muzyczny - Brooklyn Vegan, czy raczej przeskoczyć East River i próbować zobaczyć jak najwięcej koncertów w położonych blisko siebie klubach na Lower East Side?

Wygrywa ta druga koncepcja i już wczesnym wieczorem ląduje w jednym z najładniejszych (głównie za sprawą istnej oazy egzotycznych roślin na najwyższym poziomie) klubów Lower East Side - The Delancey, żeby zobaczyć pierwszą część prezentacji sceny z Nowej Zelandii. To jedna z większych festiwalowych atrakcji: było nie było, zespoły z Antypodów raczej rzadko koncertują w USA, nie mówiąc już o Europie. Na dodatek w tamtej części świata dzieje się ostatnio coraz ciekawiej pod względem muzycznym.

Ten koncert dostarczył co najmniej kilku dowodów na poparcie tej tezy. Rozpoczął go występ grupy The Naked And Famous. Co prawda jej członkowie bynajmniej nie wystąpili nago, ale na pewną sławę liczyć chyba mogą. Zaprezentowali dość dynamiczne indie-popowe granie z ogromnym potencjałem przebojowym. Wokalistka, choć mocno speszona całą sytuacją (mimo co najmniej kilkunastu konkurencyjnych występów w tym samym czasie klub był niewyobrażalnie wypełniony ludźmi, bardzo żywo reagującymi na to, co się działo na scenie), mimo wszystko dawała sobie znakomicie radę ze śpiewaniem, graniem od czasu do czasu na klawiszach i zabawianiem publiczności między utworami śmiesznymi anegdotami z historii swojej grupy.

Po krótkim występie w równie skondensowanej formie zaprezentował się zespół Bang Bang Eche. Pięcioro nastolatków zaserwowało niezwykle dynamiczne i żywiołowe granie, niemal ocierające się o punk rock.

Kolejny występ był tym, który najbardziej przyciągnął mnie do The Delancey: jeden z najciekawszych niedawnych debiutantów - formacja Cut Off Your Hands promująca swą wydaną właśnie, debiutancką płytę. Nad tym występem od początku zawisła klątwa kłopotów technicznych: mikrofony spadały ze statywów, rozłączały się przewody, a na dodatek już po pierwszym utworze rozsypała się perkusja, co spowodowało bolesną, kilkuminutową przerwę. Ale rezydującym od jakiegoś czasu w Londynie Nowozelandczykom w niczym to nie przeszkadzało: wypadli znakomicie, świetnie łącząc utwory bardziej dynamiczne z tymi spokojniejszymi, te starsze, znane już z EPek, z całkowitymi nowościami. Ten koncert potwierdził spore nadzieje, jakie budzą pierwsze nagrania tej grupy. Po jej występie prezentacja nowozelandzkiej sceny trwała dalej, ale ja byłem już trochę gdzie indziej.

W drodze do największego klubu w okolicy - Bowery Ballroom - nie mogłem sobie odmówić małego guilty pleasure w postaci zerknięcia do klubu Arlene's Grocery, gdzie prezentowała się właśnie jedna z najcenniejszych i wciąż ukrytych broni nowojorskiej sceny - grupa Semi Precious Weapons. Trójka żywiołowych instrumentalistów dwoiła się i troiła, żeby ich stuprocentowo kiczowaty, mocno rock'n'rollowy pudel-metal z solówkami, brzmiał jak najbardziej stylowo, ale wiedzieli, że jak zwykle będą tylko tłem dla popisów swojego wokalisty. I rzeczywiście: nie miał on sobie równych tego wieczoru. W swoim wyzywającym stroju, będącym skrzyżowaniem drug-queenowej klasyki z elementami rockowej mitologii, wił się po scenie, wpadał w wyciągnięte ramiona publiczności, robił szpagaty, wdzięczył się, jak mógł. Nie zabrakło oczywiście jego kolejnego znaku rozpoznawczego: niekończących się przechwałek i zabawnego prowokowania publiczności do zabawy. Na efekty nie trzeba było długo czekać: wszyscy śpiewali teksty każdego kolejnego utworu, a w pewnym momencie na scenie pojawiły się dwie atrakcyjne dziewczyny, które całkiem spontanicznie rozebrały się i zatańczyły absolutnie wyuzdany taniec. „Widzieliście coś takiego na innym koncercie podczas CMJ?” - pytał retorycznie wokalista grupy. Oczywiście, że nie.

Kolejny przystanek: Bowery Ballroom, gdzie po kilku lokalnych supportach przyszedł czas na zagraniczne gwiazdy. Najpierw pięciu młodych Anglików z zespołu Friendly Fires, którzy wciąż z wielkim powodzeniem utrzymują się na fali, która kilka miesięcy wcześniej wyniosła ich do sporej popularności. Ale nic dziwnego - niezła debiutancką płyta i świetne koncerty znakomicie uzasadniają ich dzisiejszą pozycję. Ten występ był nota bene kolejnym dowodem na to, że ci muzycy mają wiele ciekawego do powiedzenia. Eleganccy młodzieńcy w garniturowych spodniach i jasnych koszulach zaczęli od premierowego materiału, prezentując mały zestaw piosenek, które każą dość niecierpliwie czekać na kolejną płytę zespołu. Ale tych kilka minut spokoju to były tylko pozory.

Bo druga część krótkiego, jak przystało na festiwal, występu to już była tylko czysta, żywa energia. Na bok poszły wszystkie instrumenty, które nie nadają się do generowania rytmu, a na plan pierwszy wysunęły się dwa zestawy perkusyjne z niezliczoną ilością cowbelli o najróżniejszych brzmieniach. Przeboje posypały się jak z rękawa, a przy takich utworach jak „Jump In The Pool czy „Paris” zarówno muzycy, jak i publiczność wpadała w prawdziwy amok. Przecież dance punk wymyślono właśnie w Nowym Jorku, więc nic dziwnego, że takie granie musiało się tu podobać.

Relacja z CMJ Music Marathon 2008 - Dzień 1,21 października 2008 2

Kolejną zagraniczną gwiazdą tego koncertu, która w ostatnim czasie cieszy się w Nowym Jorku iście kultową sławą, była szwedzka wokalistka Lykke Li. Jej występ zaczął się w bardzo spektakularny sposób: przy dźwiękach delikatnego intro i całkowicie zgaszonym świetle, kolejni muzycy bezszelestnie pojawiali się na scenie, by włączać się po kolei do narastającego zgiełku, który za chwilę przerodził się w pierwszy utwór w repertuarze tego koncertu.

Choć utwory z debiutanckiej płyty tej artystki potrafią brzmieć bardzo minimalistycznie, na koncercie towarzyszy jej spory zestaw instrumentalistów. A ona sama okazuje się być niemal wcielonym demonem. Tańczy w niezwykle dynamiczny sposób, zapamiętale wali w ustawiony na środku bęben, odgrywa kolejne sceny jakiegoś własnego przedstawienia. To iście porywające widowisko, nic więc dziwnego, że publiczność jest zachwycona.

Ale najwyższy czas, nie czekając na bisy, zmienić miejsce pobytu, żeby zobaczyć tego dnia jeszcze jakichś wykonawców. Dosłownie za rogiem mieści się klub Crash Mansion, na którego dwóch piętrach odbywają się dwa koncerty jednocześnie. Na dole właśnie kończy się przegląd zespołów związanych z wytwórnią Sidecho: jej największa gwiazda, grupa Via Audio zaprezentowała sporą dawkę swojego nietypowego popu, zaprawionego elementami afrobeatu czy funku.

Zgoła inną muzykę usłyszeć można piętro wyżej. Swoisty benefis zgotowali organizatorzy festiwalu muzykowi znanemu jako HR, liderującemu przez całe lata hardcore'owej legendzie - grupie Bad Brains. Od zawsze pojawiały się na jej płytach elementy reggae, ale w solowym projekcie HR proporcje dokładnie się odwróciły: tym razem reggae bardzo wyraźnie przeważało nad ostrzejszym graniem. Z dużym niezadowoleniem odnotowałem fakt, że koncert grupy Team Robespierre odbył się wcześniej niż to było początkowo zaplanowane i ominął mnie zupełnie, czekałem więc już tylko na występ grupy Die! Die! Die!, by tą swoistą nowozelandzką klamrą zamknąć pierwszy dzień festiwalu. Niestety w ostatniej chwili okazało się, że ów występ został odwołany, choć muzycy zespołu byli na miejscu i chcieli zagrać. Mały zgrzyt na koniec pierwszego, obfitego w atrakcje, dnia festiwalu.

Przemek Gulda (5 listopada 2008)

Relacja z CMJ Music Marathon 2008:

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także