Relacja z All Points West Festival 2008

Dzień 3, 10.08.2008

Relacja z All Points West Festival 2008 - Dzień 3, 10.08.2008 1

Ostatni dzień festiwalu nie zapowiadał się najlepiej. Nie dość, że organizatorzy tak ułożyli program, że większość najciekawszych zespołów wystąpiła w piątek i sobotę, na dodatek od rana zanosiło się na deszcz. Ponure prognozy wreszcie się sprawdziły, a nad Libery State Park już od wczesnego popołudnia krążyły burzowe chmury. Intensywny deszcz i silny wiatr odstraszyły z pewnością wiele osób, które planowały wyprawę do New Jersey.

Ci, którzy zdecydowali się wybrać, chowali się w nielicznych miejscach, gdzie można było schronić się przed deszczem. Prawdziwe oblężenie przeżywały więc, świecące raczej pustkami przez poprzednie dwa dni namioty promocyjne sieci telefonicznych i producentów gier video. A pod scenami nie było prawie nikogo, co z pewnością musiało być smutne dla artystów, którzy – ściśle zgodnie z rozkładem - występowali, nie zważając na fatalne warunki atmosferyczne.

Tego dnia w programie przeważali songer/songwriterzy, prezentujący muzykę raczej łagodną i wyciszoną. Znakomitym przykładem był choćby Ben Jelen, który ze sporym entuzjazmem prezentował przez ponad pół godziny swoje ballady garstce widzów moknących pod sceną. I tylko od czasu do czasu zdarzało mu się trochę mocniej uderzyć w struny. Dużo częściej robił to, występujący prawie w tym samym czasie na drugiej z małych scen, Matt Costa, który ze swoim zespołem, wychodząc od folkowych, balladowych korzeni, śmiało dryfował w stronę melodyjnego rocka.

Nieco większą uwagę publiczności zwróciła dopiero Cat Power, występująca na największej scenie All Points West. Artystka zdawała się zupełnie nie przejmować pogodą i tym, że pod sceną stała tylko garstka jej najwierniejszych fanów, szczelnie odgradzających się od ściany deszczu istną baterią parasoli. Wokalistka wpadła na scenę z rozwianymi włosami i krawatem nie chcącym ani przez moment przylegać do zielonej, wojskowej koszuli. Ze szerokim uśmiechem na ustach zaczęła prezentować swoje, niezbyt przecież radosne, kompozycje. Widząc jej entuzjazm i energię, aż przykro było patrzeć, jak cała para idzie właściwie w gwizdek. Gdyby nie fatalna pogoda, byłby to zapewne jeden z ciekawszych występów na tym festiwalu, a tak - pozbawiony niezwykle ważnego elementu: udziału tysięcy widzów, żywo reagujących na każdy gest artystki - przypominał niestety raczej mizdrzenie się przed lustrem we własnej sypialni.

Po występie Cat Power na festiwalu zrobiło się dużo bardziej rockowo. Najpierw na jednej z mniejszych scen pojawił się zespół Earl Greyhound, a gdy jego występ miał się już ku końcowi, na drugiej z małych scen zameldowali się muzycy z grupy The Secret Machines. Obie zagrały bardzo ciężko, dynamicznie i ze sporą dozą psychodelicznych brzmień.

Relacja z All Points West Festival 2008 - Dzień 3, 10.08.2008 2

Muzycy grupy Earl Greyhound: czarna sekcja rytmiczna i biały gitarzysta, wyszli na scenę w śnieżnobiałych strojach, mocno kontrastujących z całą, zabłoconą już wówczas w dość niemiłosiernym stopniu, resztą festiwalowej rzeczywistości. Do krążącej nad New Jersey burzy znakomicie pasowało natomiast mocne, bezlitosne brzmienie - kiedy basistka dotykała strun swojego instrumentu, można było odnieść wrażenie, że to kolejne uderzenia piorunów.

Niewiele mniej litości dla głośników mieli muzycy grupy The Secret Machines - choć ich muzyka nie brzmiała aż tak ciężko, jak to, co zaprezentowali muzycy Earl Greyhound i tak ściana dźwięku w ich wykonaniu musiała budzić respekt. Na koniec ostatniego dnia imprezy organizatorzy zaproponowali występ Jacka Johnsona, artysty w Stanach absolutnie kultowego, łączącego zresztą zarówno pokolenia, jak i środowiska. Mimo marnej pogody do New Jersey aż do późnego wieczora ściągały potężne tłumy, które chciały zobaczyć na żywo tego, kojarzonego przez całe lata z subkulturą fanów surfingu, singer/songwritera. Artysta zagrał długi, dwugodzinny koncert, satysfakcjonując chyba w dostatecznym stopniu swych wszystkich, nawet najbardziej zmokniętych, wielbicieli.

Ale zanim gwiazda skończyła swój występ warto było pożegnać się z pierwszą edycją festiwalu i przenieść się na Brooklyn. W Music Hall Of Williamsburg odbywało się bowiem afterparty po kolejnej edycji Pool Parties, odbywających się co niedzielę w mieszczącym się nieopodal McCarren Pool. Samo party na basenie nie mogło być chyba, swoją drogą, zbyt udane, skoro nie dopisała pogoda, nie dojechał także muzyk występujący jako Deer Tick, którego koncert miał być jedną z głównych atrakcji. Afterparty uznać należy za to za bardzo ciekawe. Nie dość, że warunki pogodowe - siłą rzeczy - w niczym nie przeszkadzały, na dodatek organizatorzy zaprosili całkiem interesujący zestaw wykonawców.

Koncert rozpoczął się od krótkiego i niezbyt porywającego występu zespołu Audrye Sessions, którego członkowie najwyraźniej nie mogą się zdecydować, jaki gatunek ich najbardziej interesuje. Stąd, obok mocnych, rockowych utworów, w ich repertuarze znalazły się też wyciszone, intymne ballady. Taka niespójność, w przypadku niektórych zespołów sprawdzająca się całkiem nieźle, tym razem nie wyszła na dobre, pozostawiając słuchaczy z wyraźnie mieszanymi uczuciami.

Zaraz potem na scenie zameldowali się muzycy zespołu tak bardzo lokalnego, jak to tylko możliwe: mieszkający dosłownie na sąsiadujących z klubem ulicach. Nic więc dziwnego, że członkowie Dirty On Purpose mają na Williamsburgu bardzo wierną publiczność, na której wsparcie zawsze mogą liczyć. Tym bardziej, gdy grają tak udane koncerty, jak ten. W repertuarze znalazły się przede wszystkim najnowsze utwory i nawet mimo tego, że ustępują one trochę tym z debiutanckiej płyty grupy, zabrzmiały bardzo smakowicie. Mocno inspirowane twórczością zespołów z lat dziewięćdziesiątych, oparte na pięknych melodiach, ale jednocześnie pełne muzycznego brudu piosenki na żywo sprawdziły się znakomicie. Kto wie, czy nie był to jeden z najbardziej udanych koncertów zespołu w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy.

Najbardziej zaskakujący był jednak ostatni koncert tego wieczoru – znając płytę grupy Margot And The Nuclear So And So’s, wypełnioną raczej spokojnymi indie-folkowymi utworami, trudno było spodziewać się czegoś specjalnego. Ale okazało się, że na żywo ta muzyka wypada o wiele lepiej niż w studiu. Dzieje się tak przede wszystkim za sprawą wielkiej energii tego wieloosobowego składu – już choćby sam perkusjonalista, szalejący za swoim zestawem najróżniejszego rodzaju instrumentów, wystarczyłby wielu zespołom na rozruszanie publiczności. A w tej grupie podobnie żywiołowych muzyków jest jeszcze więcej. Choć więc publiczność mogła się czuć nieco zmęczona całodziennym atakiem dźwiękowym ze wszystkich stron, z przyjemnością dała się ponieść tej energii. To było znakomite zakończenie tego weekendu.

Przemek Gulda (25 sierpnia 2008)

Relacja z All Points West Festival 2008:

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także