Relacja z All Points West Festival 2008

Dzień 2, 09.08.2008

Relacja z All Points West Festival 2008 - Dzień 2, 09.08.2008 1

Wbrew iście apokaliptycznym prognozom pogody, wieszczącym całodzienne burze i zatapiające festiwalowy teren ulewy, sobotnie przedpołudnie przywitało przybywających tłumnie już od wczesnych godzin do Liberty State Park w New Jersey uczestników festiwalu All Points West piekącym słońcem. Dodatkowym argumentem, żeby uczestniczyć w drugim dniu imprezy od samego początku i obudzić się w pełni, mimo wczesnej pory, był zestaw zespołów, które otwierały tego dnia koncerty na poszczególnych scenach. Organizatorzy postanowili postawić na nieco ostrzejsze, dynamiczne granie. Tuż po południu na jednej z mniejszych scen zameldowali się więc panowie z grupy Your Vegas. Ten młody zespół przywitał uczestników imprezy szybkim, ognistym, bardzo rockowym graniem. W tym samym czasie na drugiej z mniejszych scen wybuchł wulkan rockowej energii nieco innego rodzaju: muzycy grupy Alberta Cross zaprezentowali prawie trzy kwadranse nieco hipisowskiego, mocno nasączonego whiskey, tradycyjnego rocka.

Jednak drugi dzień festiwalu rozpoczął się na dobre dopiero wtedy, gdy na największej scenie pojawiło się dwóch muzyków z multi- etnicznego, multi-kulturowego i multi-gatunkowego duetu Chromeo. Choć pora była raczej mało imprezowa, a rosnąca temperatura nie sprzyjała tanecznemu szaleństwu, muzycy już od pierwszych sekund swego występu przynieśli do Liberty State Park atmosferę wariackiej imprezy. Przede wszystkim za sprawą swej zawrotnie tanecznej muzyki, w której klubowe rytmy uzupełnione są tysiącem zaskakujących sampli (jak nie jazzująca trąbka, to sygnał policyjnej syreny), wpadającymi w ucho melodiami i przebojowymi refrenami. Ale nie tylko o to chodziło: obaj muzycy, choć trochę uwięzieni za baterią instrumentów elektronicznych, zdawali się bawić znakomicie (nawet mimo kłopotów technicznych, które prześladowały ich przez cały występ), wciągając jednocześnie do zabawy całą publiczność. Nie od dziś wiadomo, że poczucie humoru na koncertach wypełnionych imprezową muzyką, to podstawa i wygląda na to, że obaj muzycy z Chromeo mocno trzymają się tej koncepcji. A ich występ w New Jersey pokazał jak znakomite przynosi to efekty.

Kończąca w tym czasie swój koncert na jednej z mniejszych scen Nicole Atkins proponowała nieco inne poczucie humoru, skacząc w rytm swojej (i nie tylko swojej zresztą: swój występ zakończyła bowiem wykonując cover jednego z utworów Patti Smith) rockowej muzyki, otoczona na scenie przez tancerzy przebranych za... gigantyczne plastry żółtego sera.

Nie było czasu, żeby się nad tym specjalnie zastanawiać, bo na drugiej z mniejszych scen właśnie zaczynał się występ zespołu The Felice Brothers, już wiele miesięcy temu okrzykniętego zgodnie przez nowojorskie media wielkim objawieniem sceny alternatywnego country. Nie ma co dyskutować ile w tym racji, a ile przesady, ale jedno jest pewne: to z pewnością formacja, która w tym gatunku na nowo definiuje pojęcie autentyczności. Bo bracia Felice to nie znudzeni wszystkim wielkomiejscy hipsterzy, którzy właśnie odkryli, dzięki płytom Johnny'ego Casha i Willa Oldhama, że istnieje jeszcze jakieś inne życie poza kafejkami internetowymi. Wręcz przeciwnie: muzycy tej grupy rzeczywiście wyglądali na scenie, jakby ktoś oderwał ich właśnie od mocno już chyba zaawansowanych o tej porze roku żniw i włożył instrumenty do ręki. Zresztą z tymi instrumentami to też raczej bez przesady: jeden z braci, w koszuli równie naddartej i poplamionej, jak cała reszta garderoby tej obszarpanej muzycznej rodziny, grał po prostu śrubokrętem na tarce do prania.

Relacja z All Points West Festival 2008 - Dzień 2, 09.08.2008 2

Ale żarty na bok, bo The Felice Brothers to rzeczywiście coś niezwykłego pod względem muzycznym: to nie żadne tam alt-country czy anti-folk, to najprawdziwsza i najszczersza muzyka prosto z jakiejś zapomnianej przez los farmy na pustkowiu. Aż chciałoby się powiedzieć, gdyby tylko nie było to śmiertelnie banalne, że jest ona jak życie: radosne, zupełnie beztroskie utwory przeplatają się z poruszającymi, niemal rozrywającymi serce, balladami. To było mocne i naprawdę robiło wielkie wrażenie.

Przeżycia zupełnie innego gatunku i formatu oferowała w tym czasie na największej festiwalowej scenie Emily Haines i jej koledzy z kanadyjskiego zespołu Metric. To nie jest pierwsza indie-rockowa liga, to nie jest zespół z jakimś szczególnie mocnym repertuarem, ale na żywo sprawdził się nadspodziewanie dobrze. Zawdzięcza to oczywiście przede wszystkim osobowości i żywiołowości swej wokalistki, która w trakcie piosenek jak żywe srebro, w swej - nomen omen - srebrnej, błyszczącej sukience, biegała po całej scenie, a w przerwach między utworami zwierzała się publiczności ze swych przemyśleń i tajemnic.

Pewnym rozczarowaniem okazał się natomiast dość mocno oczekiwany przez publiczność koncert zespołu The Virgins. Grupa, obwieszczona zgodnie przez tutejsze media zbawieniem i przyszłością nowojorskiego rocka, co prawda rzeczywiście wydała niedawno bardzo przyzwoitą debiutancką płytę, ale na żywo wypadła raczej mało przekonująco. Może chodziło o zaskakująco nietrafiony wybór repertuaru (zabrakło w nim choćby jednego z najbardziej przebojowych utworów na płycie, piosenki „Teen Lovers”), może tremę przed jednym z pierwszych występów przed tak dużą publicznością, trudno powiedzieć. Ale jedno jest pewne: ta muzyka w dużo bardziej surowej i rockowej niż na płycie wersji, nie zabrzmiała nawet w połowie tak dobrze, jak powinna, a młodzi muzycy zdecydowanie nie udźwignęli jej na scenie.

Trochę szkoda, z drugiej strony - to przecież dopiero debiutanci, którzy - gdy tylko nieco obrosną w piórka - mogą pokazać jeszcze sporo ciekawych rzeczy.

Nie trzeba się za to zupełnie martwić o muzyków zespołu, który w tym czasie rozpoczął koncert na największej festiwalowej scenie. Członkowie grupy Animal Collective to bowiem dojrzali artyści, którzy doskonale wiedzą, czego chcą i skutecznie to realizują, choć poruszają się po dość grząskim muzycznym gruncie. Bo grając tak mocno eksperymentalną, w dużej mierze improwizowaną muzykę, nietrudno dać się zwieść na manowce i dreptać w kółko, generując tylko chaotyczny hałas. Festiwalowy występ zespołu udowodnił, jak daleko od takich problemów jest ta grupa. Istny dźwiękowy spektakl, mieniący się najróżniejszymi emocjami i intrygujący co i rusz zaskakującymi zestawieniami - turkot toczącego się po szynach pociągu kontrapunktowany był odgłosami natury, żeby za chwilę stopić się wraz z nimi w potężne bicie kościelnego dzwonu - naprawdę robił spore wrażenie. I choć wydawać się mogło, że wielka festiwalowa scena, wciąż jeszcze zalewana promieniami palącego słońca, jest ostatnim miejscem, gdzie ta wielowarstwowa, wymagająca od słuchacza sporego skupienia, muzyka się sprawdzi. A jednak muzykom Animal Collective udało się bez żadnego problemu oswoić te warunki, zagrać świetny koncert i całkowicie porwać publiczność.

Przez kolejną godzinę w roli głównej na festiwalu były panie. Na jednej z mniejszych scen festiwalowych Sia przedstawiała swój ambitny, wyrafinowany pop, podczas gdy jej muzycy nie tylko tworzyli podkład instrumentalny, ale na dodatek mocno agitowali - poprzez wyrazisty napis na takich samych koszulkach, które mieli na sobie - do wzięcia udziału w zbliżających się coraz większymi krokami wyborach prezydenckich. Dużo mocniej i mroczniej było w tym czasie na drugiej małej scenie, gdzie zainstalował się zespół o wiele mówiącej nazwie The Black Angels. Jego muzyka to robiące spore wrażenie połączenie stoner rockowej motoryki (za którą odpowiedzialna była przede wszystkim niezwykle dynamiczna, a zarazem trochę jakby i demoniczna perkusistka grupy), psychodelii oraz niemal gotyckiego mroku.

Ale nie sposób było niestety wysłuchać tego występu do końca, nie spóźniając się na koncert zespołu Kings Of Leon. Kolejna z rodzinnych formacji w programie tego dnia festiwalu zaczęła swój występ od nieco zaskakującego intro w postaci fragmentu podniosłej muzyki liturgicznej. A potem zaczęło się na dobre: bardzo mocny materiał, składający się z największych przebojów grupy ze starszych płyt, przetykanych gęsto najnowszymi piosenkami, wypadł niezwykle przekonująco. Artyści już na dobre odkleili sobie z pleców etykietkę wiecznie pijanych, trochę tylko wyrośniętych dzieciaków, grających bardzo niedzisiejszą muzykę. Dziś muzycy sprawiają wrażenie dojrzałych i w pełni świadomych swoich możliwości. Ich muzyka nie zahacza już dziś tak bardzo o południową bluesowo-countrową tradycję, o wiele bliżej jej do ciężkiej, nieco może psychodelicznej, muzycznej melancholii, a czasem wręcz, swoiście, po amerykańsku potraktowanej, nowej fali.

Znakomicie było to słychać podczas tego występu, pełnego porywających, transowych fragmentów, które w połączeniu z przebojowymi przecież refrenami tworzyły mieszankę tyleż intrygującą, co wybuchową. Ten znakomity, wielobarwny występ był dla tych muzyków swoistą rehabilitacją za nie robiący zbyt dobrego wrażenia koncert w Glastonbury.

Kiedy Amerykanie zeszli ze sceny, było tam już miejsce tylko dla jednej formacji: tego wieczoru festiwal znów zamykać miał występ grupy Radiohead. Ten pomysł organizatorów imprezy dawał do myślenia. I to chyba zarówno widzom, jak i samym muzykom. Bo jak podejść do takiej sytuacji? Zagrać dwa razy dokładnie taki sam zestaw utworów? A może ambitnie przygotować dwie, zupełnie różne setlisty? I tak źle, i tak niedobrze. Bo przecież publiczność częściowo będzie się składała z tych samych, a częściowo z zupełnie innych osób. Zagadka zaczęła się rozwiązywać, gdy tylko angielscy muzycy z Thomem Yorke'm na czele stanęli na scenie. Szybko okazało się, że muzycy poszli jednak po najmniejszej linii oporu i powtórzyli prawie dokładnie koncert z poprzedniego wieczora: niemal ten sam zestaw utworów w bardzo podobnej kolejności (choć zdarzyły się tak przyjemne niespodzianki jak choćby włączenie do programu bolesnego braku z poprzedniego wieczora, piosenki „No Surprises”), te same wizualizacje i efekty świetlne. Występ mógł więc zrobić spore wrażenie, ale chyba raczej na tych, którzy nie widzieli go poprzedniego wieczoru. Choć trzeba przyznać, że po dość statycznej pierwszej części, w drugiej zespół mocno przyspieszył i zabrzmiał dużo bardziej energicznie niż poprzedniego dnia. Tak czy owak, drugi raz w ciągu 24 godzin to samo widowisko mogło spodobać się chyba tylko najbardziej zagorzałym fanom zespołu. Ale że takich z pewnością nie brakowało tego wieczoru w Liberty State Park, tysiące ludzi w zachwycie oglądało i słuchało do końca tego niezwykłego dwugodzinnego spektaklu.

Przemek Gulda (25 sierpnia 2008)

Relacja z All Points West Festival 2008:

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także