Relacja z Off Festival 2008

Część 2

Relacja z Off Festival 2008 - Część 2 1

MARTA SŁOMKA

Warunki na polu namiotowym

Co rok obiecuję sobie, że „to ostatni raz na polu namiotowym”. A i tak wiem, że 12 miesięcy później wyląduję dokładnie w tym samym miejscu i oczywiście znów będzie padać. I po raz kolejny będę oblepiać przeciekający namiot awaryjnie kupionymi workami na śmieci. Trzeba jednak przyznać, że organizacja biwaku na tegorocznej edycji Offa oscylowała w okolicach mocnej ósemki. Konkretny punkt informacyjny, ciepłe prysznice, sklep ze śniadaniowym zaopatrzeniem, przechowalnia bagażu, ładowanie komórek, krążący młotek niezbędny do rozbicia namiotu, pomocni ludzie i dodatkowe pole namiotowe dla osób bez rezerwacji internetowej – nikt z przybyłych w ciemno nie odszedł z kwitkiem. Jedynym mankamentem zdawała się być odległość pola od terenu festiwalu, przez co niestety straciłam początek bodaj najlepszego koncertu Offa.

Warunki na terenie festiwalu

Bez większych zarzutów – rozmiary festiwalu wprost proporcjonalne do ilości uczestników, przemieszczanie się od sceny do sceny i ogródka piwnego przebiegało dość sprawnie i nie wymagało większego pośpiechu. Można się doczepić do zbyt garnizonowej oferty punktu gastronomicznego – dominowały kiełbasy (tak jakby), żurki, te sprawy, a po kilku godzinach wybór zawężał się właściwie tylko do tych dwóch rzeczy. Ale kto tam by jadł na festiwalu.

Mysłowice

Dworzec PKP nieprzygotowany (jedna kasa). Sklepy nieprzygotowane (jedna Biedronka). Knajpy nieprzygotowane (sztuk w porywach trzy). Piekło i szatani.

Of Montreal

Zaproszenie atheńskiego zespołu na mysłowicki festiwal to strzał w dziesiątkę nie tylko ze względu na deficyt okołorozrywkowych składów w line-upie tegorocznej edycji. Pośród ascetycznego indie rocka Clinic, piętrzących się perkusjonaliów Caribou, precyzji Menomeny, programowego smutku Mogwai i nieprogramowego patosu British Sea Power, objazdowy transseksualny cyrk of Montreal okazał się elementem bezapelacyjnie niezbędnym do utrzymania równowagi ying-yang. Fuzja kolorów (czy może raczej ich transfuzja), teatralnych gestów, golenia wąsów, niedoskonałych falsetów, dla których kontrapunkt stanowiły doskonałe melodie, najmocniejsze punkty „Hissing Fauna, Are You The Destroyer?”, bisy, stanowiące rzadkość przy dominującej na festiwalu niemieckiej punktualności, człowiek mim, człowiek tygrys - czego tu nie było. „Satanica” nie było, choć w gruncie rzeczy okazało się to mało istotne.

Clinic

Liverpoolski kwartet, którego występ zaczynał się tuż po show of Montreal, okazał się scenicznym przeciwieństwem psychodelicznej załogi Kevina Barnesa. Jednolite stroje członków zespołu nasuwały skojarzenie z uniformowym stylem Devo (tudzież groteskowym imidżem The Residents, których Clinic zwykli brać na sztandary), tylko ze sterylnymi chirurgicznymi maskami na twarzy zamiast czerwonych doniczek na głowie. Żadnych zbędnych ruchów i koncertowych gadżetów, tylko muzyka. Oszczędna idea sprawdzała się całkiem dobrze, przynajmniej do połowy występu.

Caribou

Nie wiedziałam absolutnie nic o Caribou w wersji na żywo, lecz marka Dana Snaitha kazała spodziewać się koncertu przynajmniej dobrego. Gdy spóźniona (ech, to pole namiotowe) docierałam na teren festiwalu, słyszane z oddali dźwięki z „Andorry” nastrajały coraz optymistyczniej. Bezpośrednie zetknięcie się z zespołem rozwiązało natomiast kluczową rozkminę każdego festiwalowicza – otóż właśnie trafiłam na najlepszy koncert tego całego festynu. Przekrojowy repertuar w nowych interpretacjach co raz prezentował Snaitha w roli jednej z najciekawszych i najbardziej twórczych postaci zza Oceanu. Niepozorny okularnik o aparycji informatyka okazał się nie tylko nad wyraz sprawnym gitarzystą, ale przede wszystkim prawdziwym szatanem perkusji, której dosiadał na finał poszczególnych kompozycji, by wchodzić w fascynujący muzyczny dialog z drugim bębniarzem składu. Dosyć nieprawdopodobne.

British Sea Power

Niby przyzwoicie – poprawnie, solidnie, skromność i zwyczajność tych czterech gości całkiem sympatycznie kontrastowała z ideą „big music”, którą kiedyś podpatrzyli sobie u Echo & The Bunnymen, poleciała większość spodziewanych hitów, tu wetknęli trąbkę, tam urokliwe partie dogrywała wdzięczna skrzypaczka - a jednak z każdym kolejnym utworem patetyczność tej muzyki stawała się coraz bardziej nieznośna i w pewnym momencie musiałam pokiwać ze zrozumieniem głową, gdy Kuba Radkowski powiedział, że już ma dość tych lamusów.

James Chance and Les Contortions

Nie ma to jak obcować z legendą. Nawet 50 kilogramów później po wielkiej no wave’owej rewolucji. Dla mnie, jako prawie-szalikowca tego nowojorskiego ekscentryka, występ Chance’a urastał do rangi najważniejszego pod względem historycznego kalibru wydarzenia całego festiwalu, a zarazem stanowił wielką niewiadomą. Bo że stężenie arogancji oraz buty Jamesa stopniało przez te 30 lat o parę stopni i żadnych bijatyk spodziewać się raczej nie należy (no, chyba że wpadłby Robert Christgau), było oczywiste, ale że lider The Contortions na żywo w dalszym ciągu wymiata tak, jak za starych dobrych czasów, to już do końca pewne nie było. Ale żadnych skuch, nic z tych rzeczy. Chance wyszedł w swoim klasycznym las vegasowskim garniturze, wił się w specyficznych kanciastych ruchach i przez ponad godzinę (chyba, straciłam poczucie czasu) bez litości atakował zgromadzonych wściekłym, gęstym funkowym groove’em. Co odważniejsi (czy może mniej obeznani ze scenicznymi zwyczajami nowojorczyka) skusili się na klaskanie, ale po niespełna 30 sekundach autor „Buy” uciszył naiwnych śmiałków krótkim, ciętym „no clapping” (nie dam głowy, ale zdaje się, że jedna z osób, obrażona tym nieprzyjemnym gestem, opuściła koncert). Matematyczna dokładność sekcji rytmicznej przecinana charakterystycznym krzyczanym wokalem Chance’a i podgryzana przez gwóźdź programu, saksofon (klasa!), co raz zmuszała stojących bliżej barierek do ekstatycznego tańca, a tych rezydujących nieco dalej od epicentrum przynajmniej do precyzyjnego tupania nogą. Nie muszę chyba mówić, co działo się na finałowym „Contort Yourself”. Szef.

Homo Twist

To, niestety, jedyny polski koncert, na który udało mi się dotrzeć. Ale Maćka nie można przegapić. Nigdy. Bas, gitara, perkusja i wiadoma mina („uwaga, będę doznawał”) - czysty twist. Solidność tego tria i sącząca się charyzma, jak zwykle sprawiały radość, zwłaszcza gdy występ zwieńczał tak klasyczny numer jak „Portfel ojca”, a w międzyczasie publiczność została uraczona „Arkadiuszem” czy „Moniti Revan” (dobra, wiem, że to stały repertuar, widziałam ze sto razy, ale co z tego, co z tego). Kolejny niezwykle równy i przekonywający show Homo Twist.

Relacja z Off Festival 2008 - Część 2 2

DARIUSZ HANUSIAK

Warunki na terenie festiwalu

Samych Mysłowic praktycznie nie widziałem, ponieważ byłem zakwaterowany w pobliskim Sosnowcu. Stamtąd łatwo i, o dziwo, stosunkowo niedrogo można było dostać się na teren festiwalu śląskimi taksówkami, oczywiście zakładając jazdę w 3-4 osobowych ekipach. Co do infrastruktury na terenie Offa: większych zastrzeżeń nie było; dobra (z jednym wyjątkiem, o tym później) lokalizacja scen, znakomicie rozwiązana kwestia popularnych tojtojów (praktycznie brak kolejek, choć brakowało miejsca do umycia rąk). Rozłożono drewno pod częścią Sceny Leśnej – w obliczu brytyjskiej pogody okazało się to bardzo pomocne, tak jak rozdawane darmowe peleryny przeciwdeszczowe, choć od znajomych można było usłyszeć narzekania, że jest ich za mało i można je dostać tylko w jednym miejscu.

Punkt gastronomiczny dosyć pokaźny, nie było kłopotów ze znalezieniem miejsca. Piwo pewnej wielkopolskiej marki w puszkach i kubkach, opcjonalnie amerykański acz produkowany we Włoszech sikacz. Oba te trunki to na codzień rejony dwójkowo-trójkowe, ale w kontekście festiwalowym sprawdzały się całkiem nieźle; ceny sensowne. Kiełbasek nie próbowałem (po relacjach znajomych nie żałuję), w nieźle zaopatrzonych stoiskach z tzw. merchandisem nic nie nabyłem (tego żałuję już bardziej). Ochrona sympatyczna i nieinwazyjna, żadnych dymów nie zaobserwowano. Ogólnie rzecz biorąc – jak najbardziej pozytywnie, więc możemy już przejść do krótkich i niezbyt szczegółowych impresji z koncertów, kolejność chronologiczna:

Of Montreal

Niedosyt, że właściwie to co najbardziej zarządziło było na samym początku (z różnych powodów nie udało mi się dotrzeć do scen wcześniej). Można zrzędzić, że nieobecny był „Satanic…”, czy że panował burdelowo-cyrkowy klimat, ale nie zmienia to faktu, że goście z Georgii (tej nieatakowanej w tak zwanym międzyczasie) dali kapitalny show. Obok funkujących muzyków skakali jacyś kolesie, poprzebierani nie wiadomo za co; Barnes wprawdzie się nie rozebrał, ale poddał się ceremonii rytualnego pozbawienia wąsów. Jeśli ktoś (tak jak ja) tak do końca nie ogarniał tych wszystkich hajpów i pochwał słanych pod adres Of Montreal, to po takim koncercie był kupiony. Dobre klimaty od pierwszych taktów aż do samego końca, aż chciałoby się więcej. Arguably najlepszy koncert festiwalu.

Clinic

Zniechęcony błotem na leśnej oraz niezbyt zachęcony tym, co słyszałem pokręciłem się jedynie z boku z jakieś 10 minut. Bez oceny.

Kammerflimmer Kollektief

Tutaj będzie coś ciekawego: relacja z koncertu na którym autora nie było. A nie było dlatego, ze przy scenie Struktura/Experimental była ogromna kolejka przekreślająca szansę na dostanie się do środka. Szczęśliwi (?), którym udało się do tegoż budynku dostać podkreślali straszny tłok i duchotę; taka sytuacja powtarzała się podobno w większości przypadków. Słowem – jak dla mnie spora wtopa organizacyjna, tym bardziej, że na Głównej czy Leśnej pojawiali się w innych porach muzycy, którzy – jak mniemam – tłumów nie przyciągali. Rozczarowany, bo zobaczenie KK było priorytetem, udałem się na…

Dick4Dick

Materiału w ogóle nie znałem, przeszedłem się zachęcony tzw. legendą otaczającą występy zespołu. Po słabym, momentami fatalnym, (kto co komu zgotował) wprowadzeniu weszło na scenę pięciu półnagich kolesi, których image najwyraźniej był crossoverem Blenders, Kiss, Funkadelic i Village People. Tłumy szalały (albo mi się coś przywidziało albo leciała nawet bielizna na scenę), dicki hałasowały; performans był efektowny, momentami nawet zabawny, ale ostatecznie niespecjalnie zachęcający do zabrania płyty do domu.

Caribou

Dla wielu był to szczytowy moment offowej dźwiękowej orgii i w sumie takie komentarze nie dziwią. Snaith z kolegą na bębnach wymietli na całej linii. Przyznaję, byłem nieco zaskoczony – występ ten był kreatywną i żywiołową interpretacją materiału studyjnego, świetnie sprawdzającą się w warunkach festiwalowych. Publika szalała (jeden zawodnik aż za bardzo, przez pół koncertu musiałem uważać aby nie oberwać z potylicy w nos) a sami muzycy również sprawiali wrażenie bardzo dobrze bawiących się ludzi, zwłaszcza podczas perkusyjnych „wymian zdań”. Ciągłe nawalanie w bębny mogło nieco nużyć w samej końcówce, ale ogólnie rzecz biorąc koncert Caribou był naprawdę solidną bombą imprezową. Tak powinno być w każdym banku.

Mogwai

Tylko kilkanaście minut z oddali. Wzorując się na popularnym serwisie sportowym, najkrócej można to podsumować – dobry pomysł: wziąć na festiwal Mogwai, zły pomysł: kazać im grać pół godziny po północy. O tej porze przeciętny uczestnik Offa miał święte prawo czuć się z jednej strony nasycony solidnymi wrażeniami koncertowymi, a z drugiej najnormalniej w świecie zmęczony, tym bardziej w takich warunkach pogodowych. W efekcie jedynymi wrażeniami jakie pozostały mi po (fakt, że krótkiej) obserwacji Mogwai, to straszny hałas, rzężenie i raczej smuty. A mogło być tak pięknie, gdyby grali wcześniej/w sobotę. Tym bardziej, że drugi dzień festiwalu dość wyraźnie odstawał poziomem atrakcji.

Czesław Śpiewa

Znalazłem się tam nieco przypadkiem, ale z naprawdę dobrymi chęciami. Podobno fenomen Czesława można zrozumieć dopiero po doświadczeniu występu na żywo – OK, odhaczone, determinacji starczyło na jakieś 5 utworów i zdania o tym projekcie nie zmieniam. Niby kontakt z publicznością dobry, niby instrumentalnie bez katastrofy, ale wszystko zajeżdżało jakąś totalną cepelią, a rymy Czesława to istny koszmar. Pani co znalazła aparat do bani to nie wypadek przy pracy, tam takich kwiatków od których bolą zęby jest cała masa. Zdecydowanie nie moja drużyna.

Menomena

Można było odnieść wrażenie, że entuzjazm Oregończyków był jakby dość ograniczony, zwłaszcza w porównaniu do highlightów dnia poprzedniego. Szalikowcem zespołu nie jestem; bez bicia przyznam, że repertuar znam wybiórczo. Ostatecznie zabawa była niezła, choć bez jakichś większych doznań.

British Sea Power

Biało-czerwone flagi, gałązki na scenie, rozbrzmiewające z głośnika „All in it”, muzycy wchodzą – rozpoczyna się główny punkt sobotniego programu. W oczach ludzi z którymi rozmawiałem był to chyba najbardziej kontrowersyjny koncert całej imprezy: jedni byli zachwyceni, inni mówili że raczej fekalia. Mnie jako umiarkowanemu zwolennikowi BSP bliżej do tych pierwszych; poleciały wszelkie hiciory typu „Waving Flags”, „It Ended on an Oily Stage” czy „Remember Me” i przez około połowę koncertu było dobrze. Potem jakby grupa straciła rozpęd i coś zaczęło się psuć. Chyba trwało to trochę za długo. Duży plus za skrzypaczkę.

Jacaszek

Patrz Kammerflimmer. Niestety.

Inne spostrzeżenia

Szkoda, że nie udało się zobaczyć wielu koncertów, na które się nastawiałem – czasem przeszkadzała pogoda (Muchy), czasem organizacja gospodarzy (było wyżej), czasem własna (Afro, Shofar, Baaba, Max Tundra). Najbardziej wypada posypać głowę popiołem w przypadku Jamesa Chance’a, odpuszczonego mimo fajnych dźwięków dochodzących z Leśnej – brak determinacji spowodowany zbyt długim siedzeniem na BSP oraz zmęczeniem kondycyjnym. Można też ponarzekać na rozplanowanie koncertów, ale ten zarzut każdy może spokojnie odbić w oparciu o własny gust i oczekiwania. Tak czy inaczej za te marne 75 zł zobaczyłem 2 kapitalne koncerty i przynajmniej fragmenty kilku przyzwoitych. Reasumując Off Festival to bardzo fajna sprawa. Raczej będę za rok, bo o dobór repertuaru jestem spokojny. Tak więc polecam i do zobaczenia.

Dariusz Hanusiak, Marta Słomka (17 sierpnia 2008)

Relacja z Off Festival 2008:

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także