Relacja z festiwalu Roskilde 2008

Dzień drugi, 04.07.2008

Relacja z festiwalu Roskilde 2008 - Dzień drugi, 04.07.2008 1

BAND OF HORSES (Arena, 16:00)

(Wojtek) dobra, a co napiszemy o Band Of Horses?

(Wojtek) że mają brody i zagrali „Funeral”?

(Mateusz) no grali „Funeral”, to przecież ich najlepszy kawałek

(Wojtek) dali radę

(Mateusz) a ludzie to wchodzili nawet na drzewa, żeby mieć lepszą widoczność

(Mateusz) i na piczu napisali, że BoH takie świetne

(Wojtek) oni to zawsze muszą faworyzować amerykańskie zespoły

(Wojtek) przecież wcale nie było tak rewelacyjnie

(Mateusz) a tłum znał słowa do wszystkich piosenek

(Mateusz) szok

(Wojtek) a my nie

(Wojtek) ale lipa

(Mateusz) i co? i mamy niby czuć się gorsi z tego powodu?

(Wojtek) no skąd. chociaż w sumie szkoda trochę

(Wojtek) zawsze marzyłem, żeby napisali o mnie na pitchforku

Relacja z festiwalu Roskilde 2008 - Dzień drugi, 04.07.2008 2

GNARLS BARKLEY (Orange, 17:00)

Duet Gnarls Barkley na żywo rozrasta się do siedmioosobowego składu (duży plus za kontrabas!). A jednym z charakterystycznych elementów w ich występach są dziwaczne stroje. Panowie uwielbiają kostiumy wszelkiej maści (lista odwołań jest imponująca!). Po cichu liczyliśmy na konwencję „Star Wars” i Cee-Lo w roli Dartha Vadera, wypowiadającego najsłyniejszą kwestię w historii kina – „Luke, I'm your father”. No cóż, tym razem obyło się bez niespodzianek – wyszli ubrani w seledynowe marynarki, nie wcielając się w żadnych filmowych bohaterów. Wynagrodzili nam to jednak odrobinę później, po odbębnieniu wszystkich singli i konkursie karaoke w śpiewaniu „Crazy”. Zagrali „Reckoner” Radiohead, czym wprawili w osłupienie wszystkich zgromadzonych pod sceną. Nawet widać jednego z nas gdzieś tutaj jak łapie się za głowę. Z wrażenia! Szacun.

Relacja z festiwalu Roskilde 2008 - Dzień drugi, 04.07.2008 3

KINGS OF LEON (Orange, 19:30)

Zapowiedzeni prze konferansjera jako Sons Of The Preacher Man (trzech braci i kuzyn). Klasyczny southern rockowy suchar, faworyt farmerów z Tennessee do zwycięstwa w kategorii „Będę brał Cię w kombajnie”. Zestaw standardowy: dwie gitary, perskusja i bas. Zero zaskoczenia, gramy swoje, kurczowo trzymamy się schematów. Ależ panowie! Gracie przecież na głównej scenie! Czemu się tak spinacie? Gdzie jakieś gwiazdorskie popisy? Może to tylko jakieś nasze skrzywienie, bo zespół wydawał się zadowolony. A Caleb nawet pochwalił publiczność, nazywając ją najlepszą, przed jaką ostatnio grali (a byli przecież jedną z głównych gwiazd Glasto). Dziękujemy za komplement, ale Kings Of Leon tego wieczora niczym wyjątkowym nie zabłysnęli. Nieznośnie przeciętni i dziwnie odrętwiali. Z przyjemnością zamienilibyśmy ich na Raconteurs, chociażby ze względu na sceniczną charyzmę White’a, który przyćmiewa swoją osobowością wszyskich braci Followillów razem wziętych (to tak na osłodę wszystkim tym, którzy byli na Open'erze).

Relacja z festiwalu Roskilde 2008 - Dzień drugi, 04.07.2008 4

MOGWAI (Arena, 21:00)

Każdy z przyjeżdżających na festiwal przy wymianie karnetu na opaskę dostaje zatyczki do uszu. Po co? Żeby słyszeć. Słyszeć po festiwalu i w jego trakcie. Przeżyć noc na polu namiotowym lub koncert pod sceną. Chcąc uniknąć zaburzeń słuchu wzięliśmy je ze sobą na występ żywej legendy post-rocka. Ze względu na ścisłe ograniczenia czasowe Szkoci zaprezentowali zaledwie osiem kompozycji, z czego aż połowę stanowiły zupełnie nowe utwory. Zgromadzeni fani nie wydawali się zbytnio zachwyceni decyzją kapeli z Glasgow. Ku pokrzepieniu serc zagrali tylko „Haunted By A Freak” oraz „Like Herod”, jako jedyny utwór z genialnego debiutu „Young Team”. Ale gdzie ta potężna siła rażenia? Gdzieś po drodze wytracili swoją nieposkromioną energię. Miejmy tylko nadzieję, że w Mysłowicach już jej im nie zabraknie.

Relacja z festiwalu Roskilde 2008 - Dzień drugi, 04.07.2008 5

ROBYN (Cosmopol, 22:00)

Przed tym koncertem mieliśmy nie lada dylemat. Równolegle z Robyn swój występ zaczynały siostry Casady z CocoRosie. Mateusz zdecydował się je zobaczyć i... podjął chyba najgorszą koncertową decyzję w ciągu tych czterech dni. Na koncert ostatecznie nie dotarł, a co ominęło go w Cosmopolu?

Jestem świadomy, że to co za chwilę przeczytacie może wzbudzić jakieś oburzenie i nawet mój współkompan nie był w stanie uwierzyć i się z tym pogodzić, ale Robyn dała najlepszy koncert w trakcie całego Roskilde (Radiohead to zupełnie inna historia). Jak to w ogóle jest możliwe, że supportująca Madonnę, szwedzka popowa gwiazdka pokonała takich pewniaków, jak chociażby Hot Chip, The Streets czy Jay-Z? Przyznam szczerze, że nie mam pojęcia. Może chodzi o świetne przyjęcie publiczności, zapewne mocno zdominowanej przez Szwedów? Taneczne? Zaskakujący skład (dwie perkusje i klawisze)? Od otwierającego występ covera „Cobrastyle” Teddybears po prostu wiedziałem, że to nie będzie słaby koncert. Kupiła mnie od razu (i to niekoniecznie tym, że już po pierwszym utworze zaczęła się rozbierać). Po „Handle Me” czułem, że jest rewelacyjnie. A od „With Every Heartbeat” już do samego końca byłem pewny, że uczestniczę w najlepszym koncercie festiwalu. Do tego dwukrotny bis – co na Roskilde często się nie zdarza. Robyn, I <3 you!

GRINDERMAN (Orange, 22:30)

Nikt z moich współtowarzyszy nie chciał się wybrać na ten koncert. Spójrzmy prawdzie w oczy – Nick Cave grający z kolegami pod szyldem Grinderman nie wydał w zeszłym roku rozkładającej na łopatki płyty, ale to w końcu postać, którą po prostu trzeba zobaczyć. Na żywo jego image z wąsikiem wyglądał jeszcze gorzej niż przypuszczałam, jednak energia i charyzma tego pana są zadziwiające. Jest w wieku mojego taty, a poruszał się lepiej niż większość chłopców w indie klubach, a jego głos na żywo brzmiał zaskakująco dobrze. Zespół odegrał chyba cały materiał z debiutanckiego self-tiltled plus jeden utwór premierowy, po którym można śmiało stwierdzić, że stylistyka grupy na drugim albumie nie zmieni się ani o jotę. Te piosenki nie są przecież powalające – ot, taki rock’n’roll. Nóżka mi kilka razy tupnęła, ale około dwudziestu mężczyzn (każdy z obrzydliwą małpą na koszulce) stojących niedaleko wyglądało jakby właśnie brali udział w koncercie swojego życia. (Martyna Dyk)

Relacja z festiwalu Roskilde 2008 - Dzień drugi, 04.07.2008 6

HOLY FUCK (Pavilion, 23:00)

Pole namiotowe to historia na całkiem długą opowieść. Co prawda tylko przyglądaliśmy się temu z boku, ale ten fenomen zaskakiwał nas na każdym kroku. Procent osób i zachowań z kategorii „dziwnych” przekraczał chyba wszystkie znane nam standardy. „Top Gun” Camp z mieszkańcami przebranymi za pilotów amerykańskich F-16 i słuchającymi soundtracku z tegoż filmu należeli do czołówki naszych faworytów. Przenosząc to na grunt muzyczno-festiwalowy, to chyba właśnie Holy Fuck należy uznać za taką ciekawostkę. Kolejny zespół, który miażdży koncertowo, choć ich nagrania studyjne wcale na to nie wskazywały. Połączenie żywej sekcji rytmicznej z wszelkiej maści elektronicznymi wynalazkami (z keyboardem-zabawką na czele!). Żaden inny występ nie wywołał tak dzikiej, wręcz szaleńczej reakcji tłumu. Taneczny berserk. Intrygujące i dość szokujące doznanie. A już na pewno bardziej emocjonujące niż aktorski pojedynek Tom Cruise vs. Val Kilmer. Aż szkoda było uciekać przed końcem tego furiackiego widowiska.

Relacja z festiwalu Roskilde 2008 - Dzień drugi, 04.07.2008 7

BATTLES (Odeon, 00:00)

Ten koncert utwierdził nas w przekonaniu, jak bardzo formuła utworu, singla czy płyty ogranicza zespoły pokroju Battles. Występy na żywo to przecież ich powołanie, żywioł, naturalne środowisko życia. Niczym huragan Katrina sieją spustoszenie, zostawiając za sobą pobojowisko gorsze niż na polu namiotowym w poniedziałkowy poranek. Ze świecą szukać porzuconych materacy, namiotów, pistoletów do robienia baniek mydlanych, hełmów wikingów czy wszelkiej maści sprzętu audio. Nic. Zero. Wystarczy zwrócić uwagę na determinację perkusisty, który rozpędził całą monstrualną machinę i nie pozwolił jej zwolnić choćby na chwilę. Rozwścieczona bestia toczyła pianę z pyska, szczerząc kły i ostrząc pazury. Właśnie dlatego powinno się im zakazać wydawania płyt, a potem zamknąć ich w jakimś klubie-rezerwacie, gdzie graliby bez przerwy, uwalniając z piosenkowej wizji za każdym razem inną formę.

YEASAYER (Pavilion, 01:00)

Ubiegłoroczni debiutanci z jedną z najlepszych płyt 2007 roku i potencjałem nie mniejszym niż Animal Collective. Nie dziwne, że był to jeden z najmocniejszych argumentów przemawiających za wyjazdem do Danii i w konsekwencji jeden z najbardziej wyczekiwanych przez nas koncertów na tegorocznym Roskilde. Wiemy, że zabrzmi to zapewne niewiarygodnie, ale na żywo okazali się jeszcze lepsi niż na albumie. Kosmos. Całkowity odlot. Publiczność prawie rozniosła cały namiot, skacząc przy dzikich afrykańskich rytmach w „Sunrise”, klaszcząc przy „Wait For The Summer” i zdzierając gardła na przebojowym „2080”. A nowe, nieznane nam dotąd kompozycje w niczym nie ustępowały najlepszym momentom z „All Hour Cymbals”. Szkoda tylko, że organizatorzy zaplanowali ten występ na najmniejszym obiekcie. Nie można ujarzmić nieokiełznanego żywiołu na tak małej przestrzeni. Niby jak ograniczać muzykę, która unika wszelkich schematów, paranoicznie boi się standardów? Chcąc w pełni zgłębić możliwości Yeasayer należałoby zorganizować ich koncert pod gołym niebem, w świetle gwiazd, a publiczności dać więcej przestrzeni do tańców i hulanek. Ale to przecież idylliczna wizja, a kwartet z Brooklynu udowodnił, że radzi sobie w każdych warunkach. Przypatrujcie się im uważnie, bo jeszcze będzie o nich głośno. Najwyższa pora wydać oszczędności, zapożyczyć się u rodziców lub wziąć kredyt. Musicie ich zobaczyć na żywo. Nie żartujemy.

Relacja z festiwalu Roskilde 2008 - Dzień drugi, 04.07.2008 8

THE STREETS (Orange, 01:00)

W momencie, gdy w Pavilionie wybrzmiewały ostatnie takty „2080”, Mike Skinner przechodził do kulminacji swojego koncertu. Wszystko najlepsze, co ma do zaoferowania, zostawił na koniec. Maraton przebojów: „Weak Become Heroes”/ „Blinded By The Lights”/ „Dry Your Eyes”/ „Fit But You Know It”. Nic dziwnego, że gęsty tłum spełniał wszystkie jego zachcianki. Zapalił zapalniczkę – już wtórowały mu tysiące. Zdjął koszulkę – męska część publiczność uczyniła to samo. Przemnóżcie sobie jego występ z Open’era przez dziesięć, a otrzymacie The Streets 2008. Wiem, że muzycy to hipokryci i robią wszystko dla pieniędzy, a ich stosunek do publiczności bywa kurtuazyjny, sztuczny, wymuszony i zrobią wszystko, żeby nas kupić. Ale po finałowym fragmencie występu The Streets nie widzę powodu, by nie wierzyć w słowa Mike'a, że był to jego najlepszy koncert ever. I w dodatku znów był wyjątkowo trzeźwy. Fenomenalny!

FAMILJEN (Pavilion, 03:00)

1) Pavilion to najmniejszy namiot na terenie festiwalu.

2) O trzeciej nad ranem w line-up wpisane są tylko dwa zespoły.

3) Ze Szwecji można bardzo szybko dostać się do Roskilde – nawet pociągiem.

4) „Det Snurrar I Min Skalle” to parkietowy wymiatacz nie tylko w Polsce.

Łącząc powyższe fakty powstanie zupełnie nowy:

5) Po piętnastu minutach trzeba przerwać koncert i ładnie poprosić wszystkich obecnych: „calm down and take care for each other or we will be forced to stop the show”. I wyobraźcie sobie, że prośba (groźba) poskutkowała! Chociaż nie było to „lekiem na całe zło”. Ogromny tłok pod sceną i ścisk, w którym podniesienie ręki do góry jest już zagraniem ekstremalnie niebezpiecznym nie jest chyba najlepszym miejscem dla tak tłustych bitów.

6) Zaliczenie dziewięciu koncertów jednego dnia - bezcenne.

Mateusz Kapłan, Wojciech Kożuch (28 lipca 2008)

Relacja z festiwalu Roskilde 2008:

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także