Najlepsze płyty lat 80-tych

Miejsca 51 - 60

Obrazek pozycja 60. Prince - Purple Rain (1984)

60. Prince - Purple Rain (1984)

Prince w latach osiemdziesiątych ze wszystkich przedstawicieli komercyjnej muzyki pop był chyba najwybitniejszy. Rozgłos zdobywał długo – szósta płyta dała upragnione pierwsze miejsca na listach przebojów, ale wcześniej z pozycji klasycznych ukazał się „Dirty Mind” i „1999”. To po tym albumie Prince miał na tyle silną pozycję, by móc wywalczyć sobie film „Purple Rain”, dla którego płyta o tym samym tytule była tylko soundtrackiem. Artysta miał o tyle szczęście, że na „Purple Rain” nagle zaczął kroić takie hiciki jak „Let’s Go Crazy”, by nie mówić o superprzeboju „When Doves Cry”. Wszystko w tej piosence nagrał sam: od vanhalenowskiej partii gitary na początku, po te fajansowate klawisze grające ten nie do zapomnienia motyw. W „Computer Blue” antycypował działania The Advantage z nadwyżką ponad dwudziestu lat, w „Purple Rain” zagrał swoje „Maggot Brain”. Płyta i single z niej sięgnęły najwyższych miejsc na listach przebojów, a karłowi utorowały drogę do samych szczytów. W latach osiemdziesiątych ciężko o takiego szefa. Na każdej płaszczyźnie był królem: popu, r’n’b, soulu, rocka. I choć kolejna dekada może nie należała do niego, a takie pomysły jak używanie symbolu zamiast artystycznego pseudonimu należy zaliczyć do pomysłów najmniej udanych, to jednak wydaje z powodzeniem swoje płyty Prince do dziś. I ktoś na nie czeka, a to już jest fakt, który należy docenić. (jr)

Obrazek pozycja 59. Reed, Lou - New York (1989)

59. Reed, Lou - New York (1989)

Fani T.Love z pewnością pamiętają słowa piosenki „Banalny”, z charakterystycznym wersem Słucham Lou Reeda, płyty „New York”. Czy nawiązanie do tego artysty i tego właśnie albumu było przypadkowe? Wydaje się, że nie tylko dla Muńka Staszczyka, ale dla wielu innych twórców Lou Reed stał się ikoną niezależnej muzyki rockowej. Głównie za sprawą swoich nietuzinkowych tekstów, które na płycie „New York” osiągnęły intelektualne i jakościowe wyżyny. Każda z czternastu piosenek jest unikalna i koncentruje się na przedstawieniu innej scenki z codziennego życia w jednym z najważniejszych na świecie miast. Charakterystyczną cechą Reeda jest jego dystans do otaczającej rzeczywistości. Stara się zachować obiektywizm, być obserwatorem a nie sędzią. Dlatego też wyjątkowo celnie trafia we wrażliwość odbiorcy poruszając takie problemy, jak narkomania, AIDS, samotność, depresja, brak wiary. Wszystkie te opowieści okraszone są nie nachalną, rockową muzyką, bez fajerwerków, za to doskonale dopracowaną technicznie i dopasowaną stylistycznie. Ciekawe, że Lou Reed dopiero po ponad dwudziestu latach działalności na scenie muzycznej zdecydował się złożyć swoisty hołd miastu, które go wychowało i ukształtowało, któremu tak wiele zawdzięcza. W każdym razie – lepiej późno niż wcale. Po takiej płycie Nowy Jork na pewno szybko mu wybaczył. (pn)

Obrazek pozycja 58. R.E.M. - Document (1987)

58. R.E.M. - Document (1987)

Jeśli spojrzeć na lata osiemdziesiąte pod kątem najlepszej i najrówniejszej formy artystycznej w ciągu całej dekady to R.E.M. prawdopodobnie odebraliby główną nagrodę. Wystarczy spojrzeć na dyskografię, posłuchać fragmentów „Murmur”, „Reckoning” czy „Life’s Rich Pageant” i wybór staje się niemal oczywisty. A do tego dochodzi jeszcze „Document”, czyli chyba najbardziej przebojowe dokonanie Michaela Stipe’a i kolegów do czasu „Green”, o późniejszych komercyjnych strzałach w postaci „Out Of Time” i „Automatic For The People” nie wspominając. Mamy zatem okazję obcować z energetycznymi momentami w postaci „Finest Worksong” czy przede wszystkim „It’s The End Of The World As We Know It (And I Feel Fine)”, ale z drugiej strony nie brakuje fragmentów refleksyjnych, z dojrzałym wyznaniem miłosnym u-document-owanym w postaci „The One I Love”. Przy odrobinie szczęścia przebojowy potencjał „Welcome To The Occupation” mógł sprawić, że cały muzyczny świat zostałby rzucony na kolana przed R.E.M. już w 1987 roku. Tak się stało dopiero w 1991 roku, dlatego dla kontrastu warto jeszcze wspomnieć o zamykającym „Oddfellows Local 151”. W przeciwieństwie do pozostałych dziesięciu kompozycji na „Document”, jawi się jako jeden z najbardziej mrocznych utworów w dyskografii Amerykanów z Athens i prezentuje się nie mniej intrygująco jak melodyjna reszta. (pw)

Obrazek pozycja 57. The Waterboys - This Is The Sea (1985)

57. The Waterboys - This Is The Sea (1985)

Dekada lat osiemdziesiątych funkcjonuje w potocznej świadomości jako okres, w którym muzyczna forma przejęła władzę nad treścią. Trzeci długogrający album skupionej wokół urodzonego w Edynburgu Mike’a Scotta formacji The Waterboys dowodzi, że aranżacyjny przepych można także rozpatrywać w kategoriach największych atutów. Rozwijając zapoczątkowany na wcześniejszych płytach przepis na epickiego, pompatycznego rocka, „This Is The Sea” doprowadził stadionowy rozmach „Big Music” do poziomu, przy którym największe momenty U2 brzmią jak z puszki, nie tracąc przy tym nic ze swojej duchowości i eklektyzmu. Od podniosłego, dętego wejścia „Don’t Bang The Drum”, przez romantyczny przebój „The Whole Of The Moon”, bogactwo spirytualnych harmonii „The Pan Within”, dwuminutową dawkę monolitycznego hałasu „Medicine Bow”, aż do orkiestrowego, nawiedzonego zakończenia utworem tytułowym towarzyszy nam nieodparte poczucie ponadczasowości. „This Is The Sea” był ostatnim rozdziałem wielkiej trylogii, a Mike Scott postanowił usunąć się na drugi plan podążając w kierunku znacznie bardziej kameralnych rejonów. W efekcie mamy dzisiaj tylko jednego Bono. (tt)

Obrazek pozycja 56. This Heat - Deceit (1981)

56. This Heat - Deceit (1981)

Zanim podejdzie się do twórczości takiego zespołu, obarczonym się jest potężnym brzemieniem powszechnego podziwu, żywionego wobec ciężaru dokonań Haywarda, Williamsa i Bullena. Hayward jeszcze przed założeniem This Heat grał w jednej z wersji legendarnego Gongu, a także w projekcie Phila Manzanery – Quiet Sun. Dziełem ich była jedna zaledwie, ale rewelacyjna płyta z 1975 roku. Założone rok później This Heat na swoim debiucie z 1978 roku wyraźnie idzie w inną stronę niż zespoły ze szkoły Canterbury. Uznaje się często, że genialnie przyswoili sztukę wykorzystania studia w duchu Fausta – pełen manipulacji dźwiękiem i wizjonerskich eksperymentów z loopami album stawiany jest wśród pre-kamieni milowych muzyki tanecznej. Druga i ostatnia płyta formacji, „Deceit”, zajmująca poczetne miejsce w naszym rankingu, prezentuje się zgoła inaczej. Otrzymujemy formy bliższe tradycyjnemu myśleniu o piosence – oto utwory trwają standardowe 4-5 minut i posiadają teksty, o wymowie politycznej i szczególnie w tamtych czasach aktualne. Piosenki te, choć niekiedy dalekie od post-punku, bardziej cyniczne i agresywne, bliższe utworom z „IV” wymienianego już Fausta, bez całej rewolucji muzycznej drugiej połowy lat siedemdziesiątych w Anglii powstać by nie mogły. Zwykło się mówić o This Heat jako o ogniwie w ewolucji punku w post-punk i post-punku w... no właśnie co? Przestali kontrolować dzieło, które zaczęli. (jr)

Obrazek pozycja 55. Big Black - Songs About Fucking (1987)

55. Big Black - Songs About Fucking (1987)

Czego można spodziewać się po zespole, który robi cover piosenki Kraftwerk w wersji noise, ma wokalistę, który nie umie śpiewać oraz muzyków, którym bardzo daleko do wirtuozerii? O ekipie Steve’a Albiniego można powiedzieć naprawdę wszystko, ale sztuki, jaką uczynili z muzycznego szaleństwa i niechlujstwa, gitarowego hałasu i nieładu kompozycyjnego nie sposób nie docenić. To właśnie oni dali duże pole do popisu i stworzyli podwaliny w latach dziewięćdziesiątych dla takich zespołów amerykańskiego undergroundu jak The Jesus Lizard, Chokebore czy Shellac (swoją drogą grupa Steve’a Albiniego). Umiejętnie czerpali z Sonic Youth, Hüsker Dü i Black Flag, nadając amerykańskiemu zgiełkowi nową twarz. „Songs About Fucking” to obok „Children Of God” grupy Swans najbardziej chora płyta dekady, choć nie mająca nic wspólnego z mroczno-nihilistyczną wizją Giry i Jarboe. To również największe dzieło Albiniego obok „At Action Park” i „Atomizer”, leżące na przeciwnym biegunie od intelektualnego hałasowania, jakiego dopuścił się Glenn Branca na swoim bezkompromisowym „The Ascension”. Jeśli ktoś kojarzy Steve’a Albiniego wyłącznie jako rozchwytywanego muzycznego producenta, to trzeba jasno powiedzieć, że „Songs About Fucking” jest od dzisiaj jego priorytetem. Big Black to obowiązkowy rozdział pasjonującej lektury, jaką jest amerykański underground lat osiemdziesiątych. (pw)

Obrazek pozycja 54. The Feelies - Crazy Rhythms (1980)

54. The Feelies - Crazy Rhythms (1980)

Myślisz, że okładka pierwszego Weezera jest charakterystyczna, a The Strokes zrzynają co prawda z Velvet Underground, ale ich perkusista jest w miarę oryginalny? Pomyśl jeszcze raz, bo nie słyszałeś zapewne o debiucie The Feelies. Temu powstałemu w 1976 w Nowym Jorku kwartetowi wydanie „Crazy Rhythms” zajęło aż cztery lata (a wydanie drugiej płyty kolejne sześć), niestety wyraźna niechęć zespołu do podporządkowania się prawom rynku spowodowała, że wydawnictwo nigdy nie odbiło się szerszym echem na amerykańskiej scenie muzycznej. Choć ukształtowanie amerykańskiej alternatywy lat osiemdziesiątych przypisuje się dziś R.E.M, Violent Femmes i Husker Du, The Feelies należy uznać za ojców chrzestnych, tudzież docenionych pośmiertnie cichych bohaterów ruchu. Łącząc ze sobą gitarowy sznyt Television, nosową manierę Lou Reeda, rytmikę wczesnych Talking Heads, a przede wszystkim implementując ducha popu w ramy post-punkowej dekadencji udało się nowojorczykom stworzyć coś w rodzaju nowego poziomu klaustrofobicznej wibracji. Transowy, robotycznie wybębniony „Forces At Work”, pędzący na oklep rozklekotany cover The Beatles „Everybody’s Got Something To Hide (Except Me And My Monkey)”, czy niecałe trzy minuty popowej doskonałości „Original Love” to jedne z wielu przykładów tworzących ten zapomniany album. A tytułowe „Crazy Rhythms”? No cóż, Fab Moretti ma tylko dwie ręce. Anton Fier miał co najmniej sześć. (tt)

Obrazek pozycja 53. XTC - Black Sea (1980)

53. XTC - Black Sea (1980)

Zanim XTC zamieszkali w studiu nagraniowym, byli jednym z lepszych koncertowych składów świata. „Black Sea” jest tym longplayem, któremu sceniczne brzmienie zespołu udało się oddać najwierniej. Już z zasymilowanym w pełni gitarzystą Davem Gregorym, jeszcze bez mentalnych problemów Andy’ego Partridge’a, tworząc album dużo bardziej zaawansowany harmonicznie od metalicznej surowizny „Drums & Wires”, swindończycy zwiększyli też przystępność materiału. Głośna, dynamiczna produkcja Steve’a Lillywhite’a z uwypukleniem brutalnych bębnów Terry’ego Chambersa przyniosła kolejne przeboje, ale i pozwoliła rozwinąć inklinacje do bardziej eksperymentalnych form (repetytywny „Travels In Nihilon”). Największą siłą „Black Sea” – i kto wie czy nie XTC w ogóle – jest jednak zachowanie ciągłości historii brytyjskiej muzyki, świetnie wyważone proporcje pomiędzy świadomością tradycji a wyprzedzaniem epoki. Obserwacyjny tekst „Respectable Street” był hołdem dla stylu The Kinks, lecz półtorej dekady później „Tracy Jacks” Blur okaże się tylko jego mało kreatywną kalką. W „Towers Of London” fani The Beatles usłyszą „Rain”, miłośnicy The Futureheads – głos Barry’ego Hyde’a. I tak dalej. W sumie więc płyta, bez której znajomości ciężko czuć się kompetentnym w temacie. (ka)

Obrazek pozycja 52. My Bloody Valentine - Isn't Anything (1988)

52. My Bloody Valentine - Isn't Anything (1988)

Tak jak w rodzimej Irlandii pamięć o My Bloody Valentine wyblakła od oślepiającego blasku bijącego od aureoli nad głową świętego Bono, tak i album „Isn’t Anything” przyćmiony jest wielkością swego następcy, jakim był zaliczony niemal uniwersalnie do kanonu obowiązkowych muzycznych lektur lat dziewięćdziesiątych „Loveless”. Mimo umiarkowanie zachęcającego statusu przystawki przed daniem głównym i sygnalizowanych w niektórych fragmentach wyraźnych inspiracji bardziej konwencjonalną stroną twórczości Sonic Youth, „Isn’t Anything” zasługuje na aplauz, a momentami na owacje na stojąco. Charakterystycznie rozmyte, spiętrzone, gitarowe dysonanse, stanowiły inspirację dla całego zastępu naśladowców, a w pokryciu ścian zniekształconego dźwięku zmysłową, mglistą powłoką głosu Bilindy Butcher – zrealizowanym w pełnej okazałości w rewelacyjnym „All I Need” – tkwiła oryginalna, antycypująca wielkość „Loveless” esencja, której poznanie skłania do postawienia retorycznego pytania czy irlandzkie stacje radiowe mogłyby krzewić muzyczny patriotyzm w bardziej wyrafinowany sposób niż przez bezustanne emitowanie „Where The Streets Have No Name”. (mm)

Obrazek pozycja 51. Lech Janerka - Historia podwodna (1986)

51. Lech Janerka - Historia podwodna (1986)

Mamy sierpień 1984 roku. Krótko przed koncertem Klausa Mitffocha w ramach festiwalu „Rock Na Wyspie” Lech Janerka dowiaduje się od swego perkusisty, że ten nie zagra w utworze, na którym Leszkowi najbardziej zależało. To był symboliczny koniec legendy polskiego rocka. Janerka opuścił zespół i rozpoczął karierę solową. Część kompozycji z „Historii Podwodnej” przygotował jeszcze z muzykami Klausa, część z nowym składem, wspomagany po raz pierwszy instrumentalnie przez żonę Bożenę i perkusistę Janka Rołta. Sesja nagraniowa trwała siedem miesięcy i była bardzo intensywna. Brakowało prób z nowym składem, materiał ze słynnego „Klausa Mitffocha” ogrywano setki razy przed rejestracją na koncertach. W efekcie muzyka na „Historii”, choć dla wielu w prostej linii była kontynuacją stylu z poprzedniego albumu, przynosiła więcej refleksji i stonowania. Partie saksofonu, fortepian, syntezatory świadczyły o odejściu od surowości z „Mitffocha”. Nowy album to deklaracja świadomego artysty, który konsekwentnie przekazuje słuchaczom swoją prawdę o tamtych czasach. W sposób zawoalowany („Lola Chce Zmieniać Świat”), bezpośredni („Niewole”), humorystyczny („Reformator”). Słynne „Konstytucje” stały się wielkim przebojem i weszły do koncertowego repertuaru Voo Voo, dodatkową atrakcją był gościnny udział w dwóch utworach Małgorzaty Ostrowskiej. A sama „Historia Podwodna”, obok „Klausa Mitffocha”, stała się najważniejszym dziełem Janerki w czasach zeszłego systemu. (tł)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: malkontent
[17 kwietnia 2020]
this heat za nisko
Gość: Marco
[16 czerwca 2018]
https://acertainbooster.blogspot.com/2018/06/acb-26-prince-purple-rain-kontra.html

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także