Relacja z Reading 2007
Część II
Ostatni dzień festiwalu zaczął się od setu new-rave’owego. Przy okazji w tym miejscu chciałbym ostatecznie zakończyć bojkot nazwy tego gatunku. Cały świat już się do niej przyzwyczaił i powszechnie jej używa, więc dalsze udawanie, że new-rave nie istnieje, staje się nieco pretensjonalne. Nawet pomimo faktu, że ta muzyka rzeczywiście mało wspólnego ma z klasycznym stylem rave. Tak czy inaczej, jako pierwsi uraczyli mnie swoją muzyką Anglicy ukrywający się pod nazwą Hadouken!, czyli spadkobiercy i reformatorzy tej gałęzi brytyjskiej muzyki, która wydała na świat Happy Mondays i Primal Scream. Ich muzyka na żywo to połączenie szybkiego, tanecznego rytmu i gitarowo-elektronicznego hałasu, zwieńczona agresywnym, skandowanym wokalem. Pomimo dość monotonnego setu grupa dała się poznać jako świetnie zorganizowany scenicznie kolektyw, który momentami naprawdę potrafi porwać do zabawy. Poza tym, w odróżnieniu od występujących zaraz po nich New Young Pony Club, Hadouken! nie są jeszcze zespołem, którego nazwa istnieje w świadomości fanów aktualnej muzyki tanecznej, więc tym bardziej docenić należy ich udany występ. Zaraz po nim, zanim jeszcze na scenę weszła Tahita Bulmer ze swoją grupą, pod namiot zaczęły nadciągać tłumy ludzi, a wśród nich prawdziwi wyznawcy New Young Pony Club (wyróżniający się koszulkami z nadrukiem „I <love> NYPC”, stylizowanymi na kultowy T-shirt „I <love> NY”). Ta londyńska kapela zdążyła już zdobyć ogromną popularność na Wyspach i dało się wyczuć zdecydowane podgrzanie atmosfery podczas ich występu. Zabawa była przednia, zwłaszcza podczas doskonale wszystkim znanych utworów singlowych (w szczególności „Get Lucky”), choć w moim odczuciu zespół albo nie dał z siebie wszystkiego, albo po prostu nie jest jeszcze tak doświadczony scenicznie, aby udźwignąć ciężar uczestniczenia w jednym z największych festiwali rockowych na świecie. Pół biedy, że także w stosunku do nich nie miałem dużych oczekiwań. Dlatego też z całej trójcy new-rave’owej najbardziej rozczarował mnie desant z północy, czyli The Sunshine Underground. Mam wrażenie, że zespół nie zrobił choćby najmniejszego kroku naprzód i od roku stoi mniej więcej w tym samym miejscu. Fakt faktem, że nie jest on rozpieszczany przez brytyjskie media, a kolorowe magazyny w większości zignorowały jego zeszłoroczny, bardzo udany debiut. Nie ma jednak lepszego sposobu na przekonanie do siebie niezdecydowanych fanów niż sukcesywne potwierdzanie swojej klasy świetnymi występami na żywo. Chłopcy z Leeds najwidoczniej jeszcze nie zdali sobie z tego sprawy, bo ich koncert ograniczył się do dość rzemieślniczego odegrania kawałków znanych z „Rise The Alarm” uzupełnionych kilkoma nowymi kompozycjami. Nic nadzwyczajnego.
Red Hot Chili Peppers, z różnych powodów postanowiłem sobie odpuścić (przede wszystkim ze względu na równoległy występ Hot Hot Heat na mniejszej scenie), jednak powyrywane z kontekstu zdania na temat tego koncertu, które nazajutrz rano usłyszałem z ust kilku osób, nie pozostawiły wątpliwości, że niewiele straciłem. Koncert uznany został za anty-energetyczny, a zespół podobno skupił się bardziej na swoich własnych ambicjach niż na stłoczonych pod sceną fanach i zamiast zaserwować zestaw największych hitów (których przecież ma całkiem niemało), postanowił katować słuchaczy różnego rodzaju solówkami i eksperymentami. Niespodzianką było za to dla mnie przyjęcie, jakie brytyjska publiczność zafundowała zespołowi Lostprophets. Nie znam za dobrze repertuaru tej grupy, ale naprawdę duże wrażenie zrobiło na mnie kilkanaście tysięcy ludzi skaczących i klaszczących w rytm muzyki. Taką zabawę widziałem co prawda rok wcześniej na koncercie Feedera, tyle że wtedy, podczas kawałka „Buck Rogers”, reakcja tłumu była dla mnie jakoś bardziej naturalna. Naprawdę nie spodziewałem się, że Lostprophets cieszą się na Wyspach aż tak dużą popularnością, ale też sam występ musiał być naprawdę udany, skoro poruszył całą rzeszę, nierzadko przecież zupełnie przypadkowych festiwalowiczów.
A skoro już wspomniałem o Hot Hot Heat, to muszę przyznać, że ten zapomniany już trochę przez fanów zespół nadal bardzo dobrze radzi sobie na koncertach. Nazbierało się Kanadyjczykom hitów przez te lata działalności, także bez problemu wypełnili oni cały swój set kawałkami, które nawet na moment nie pozwalały odpocząć zmęczonym już i powoli odmawiającym posłuszeństwa udom i łydkom. Co ciekawe, największą falę euforii wzbudzały najstarsze przeboje, na czele z nieśmiertelnym „Bandages”. Taneczny bit, dużo dymu i stroboskopowe światła zamieniły na nieco ponad godzinę festiwalowy namiot w prawdziwą dyskotekę. Do miana bohatera dnia urósł Steve Bays, który świetnie sprawdził się w roli mistrza ceremonii, wywiązując się ze wszystkich swoich obowiązków – wokalisty, klawiszowca i swego rodzaju wodzireja, pozostając niemal bez przerwy w ruchu i nieustannie zachęcając do zabawy. Obok starych wymiataczy (wśród których zabrakło mi „Pickin’ It Up”) grupa zaprezentowała kilka nowych utworów, ze zbliżającej się (jeszcze wtedy) płyty „Happiness Ltd.”, które niestety nie zapadały szczególnie w pamięć. Na szczęście były one na tyle skoczne i melodyjne, by nie przeszkadzać fanom w tanecznych pląsach. Po cichu liczyłem na to, że Hot Hot Heat złamią niepisaną regułę i zagrają dłużej niż headline na głównej scenie, ale Peppers jednak minimalnie w tej rywalizacji zwyciężyli. Cóż z tego jednak, skoro zdecydowana większość ludzi wracających z ich występu miała nietęgie miny, w odróżnieniu od spoconej i dyszącej garstki ludzi opuszczających Carling Stage. Wszystko wskazuje na to, że ta noc była bardziej „Hot Hot” niż „Red Hot”.
W takiej roli, jaka przypadła Hot Hot Heat, prawdopodobnie równie dobrze odnaleźliby się We Are Scientists. Ich występ został jednak zaplanowany nieco wcześniej, w dodatku na dużo większej NME/Radio 1 Stage, więc ciężko porównywać wrażenia z obu koncertów. Amerykanie, którzy dwa lata wcześniej byli prawdziwym objawieniem tego festiwalu, tym razem wystąpili niemal w roli gwiazdy. Ludzie, którzy przyszli ich zobaczyć, świetnie znali słowa piosenek i dobrze wiedzieli,k czego chcą, więc chyba się nie zawiedli, bo zespół zagrał wszystkie swoje taneczne hity, na czele z „Nobody Move, Nobody Gets Hurt”, „The Great Escape” i „It’s A Hit”. Całkiem przyzwoicie brzmiały też premierowe kompozycje, co pozwala z nadzieją patrzeć na follow-up do świetnego debiutu „With Love And Squalor”. Na tej samej scenie o podobnej porze, tyle że dzień później, wystąpiła odsiecz brazylijska w postaci dziewczyn (no, nie tylko dziewczyn, ale kto by tam pamiętał przy takiej okazji o facetach) z formacji CSS. Atmosferę przed występem podgrzewały przenoszone pocztą pantoflową plotki o nieobliczalnym charakterze wokalistki Lovefoxxx, która potrafi wpaść w trans i rzucić się na publiczność albo zedrzeć z siebie wszystkie ubrania. Nic takiego (niestety) nie miało tego wieczora miejsca, ale poza tym zabawa była wyśmienita. Oprawa koncertu, w której skład wchodziły kolorowe balony, serpentyny i rozrzucane, błyszczące konfetti współgrała ze skoczną, dyskotekową muzyką dobiegającą z głośników. Jedyną wadą był fakt, że w tym samym czasie na głównej scenie trwał występ Trenta Reznora...
Wszystkiego zobaczyć się nie da. A już na pewno nie w całości. Na koncert Nine Inch Nails udało mi się dotrzeć dopiero, kiedy amerykański zespół już powoli kończył. A szkoda, ponieważ to, co zobaczyłem, niesamowicie mnie zaskoczyło. Nie spodziewałem się, że po tylu latach działalności Trent Reznor będzie miał w sobie nadal tak wiele siły i energii. Nie jest już może tak pojebany (cóż, szukałem innego słowa przez dobre pół godzinny i żadne inne nie pasuje tak dobrze jak to) jak kiedyś, ale na scenie nadal potrafi obudzić w sobie demona. Występ zakończył kawałek „Head Like A Hole”, po którym przy wariackich światłach zespół dokonał demolki swojego sprzętu, a gitarzysta próbował nawet wzmacniaczem strącić jednego z ochroniarzy. Może jestem trochę staroświecki, ale takie oldschoolowe, rockandrollowe zagrywki zawsze mocno mnie jarały. Po krótkiej przerwie Trent wyszedł jeszcze na chwilę, aby wykonać niemal w całości akustyczny „Hurt”. Czy do tego jakikolwiek dodatkowy komentarz jest potrzebny? Jak już pisałem, nie widziałem w ten weekend Razorlight, ale i tak zaryzykuję stwierdzenie, że Nine Inch Nails jako headline sprawdziliby się znacznie lepiej.
Kończący tegoroczną edycję Reading występ formacji Smashing Pumpkins był bez wątpienia jednym z najważniejszych wydarzeń całego festiwalu. Powrót na scenę Billy’ego Corgana ze swoim legendarnym zespołem (choć mam świadomość, że obecnym składzie jest to trochę nadużycie) zgromadził pod sceną dziesiątki tysięcy ludzi i biorąc pod uwagę kult, jakim w Anglii darzone są wszystkie wielkie zespoły zza Oceanu, dziwić nie powinno. Ja osobiście byłem przede wszystkim ciekaw, w jakiej formie będzie Billy i po cichu liczyłem na set złożony ze starych, porządnych przebojów. Okazało się, że upływające lata nie zmieniły prawie nic w mentalności lidera Smashing Pumpkins i nadal pozostał on postacią wybitnie egocentryczną. Z jednej strony to dobrze, bo uczestnicząc w come-backu grupy tego formatu, chciałoby się zobaczyć jej prawdziwe, a nie ugrzecznione oblicze, z drugiej jednak należy liczyć się z tym, że repertuar może daleko odbiegać od wymarzonego. Koncert rozpoczęło wyjątkowo długie preludium, podczas którego muzycy instalowali się na scenie. Po nim zabrzmiały dźwięki instrumentalnego intro i w ten sposób upłynęło dobre dziesięć minut występu. Na zakończenie z kolei zespół zaserwował kilkunastominutową, prog-rockową wariację na temat „Heavy Metal Machine”. Jeżeli dodać do tego wyjątkowo długie przerwy pomiędzy piosenkami, to okazuje się, że spokojnie można było ten czas lepiej spożytkować (choćby na „Tonight, Tonight”). Ledwie nieźle wypadły nowe kawałki (wśród nich między innymi singlowa „Tarantulla” i „Starz”), na pewno nie na tyle dobrze, aby rozgrzać marznących pod sceną fanów. Wątpliwości budziła też zasadność użycia całego arsenału świateł, mających na celu zbudowanie industrialnego klimatu, z którym harmonizowały futurystyczne ubrania muzyków. Skala wszystkich scenicznych fajerwerków robiła co prawda robiła ogromne wrażenie, ale już jej chaotyczne wykorzystanie bywało męczące. Żeby jednak oddać sprawiedliwość, muszę dodać, że takie utwory jak „Hummer”, „Today” czy „Bullet With The Butterfly Wings” dały naprawdę porządnego kopa. Zwłaszcza ten ostatni wprawił tłum ludzi w prawdziwą ekstazę i miałem wrażenie, że słowa refrenu śpiewają absolutnie wszyscy. Bardzo ucieszyło mnie wykonanie utworów „1979” i „Stand Inside Your Love”, należące do moich ulubionych kompozycji Smashing Pumkins. Najlepszym momentem całego występu był jednak bez wątpienia chwytający za gardło „Disarm”, wykonany przez Billy’ego solo. Ogólnie więc warto było w tym koncercie wziąć udział, choćby po to, żeby zobaczyć na żywo żyjącą legendę amerykańskiego rocka, ale pomimo kilku highlightów występ pozostawił raczej mieszane uczucia. Zwłaszcza, że setlista na Leeds była o niebo lepsza.
Festiwal na scenie Carling kończyli The Hold Steady i podobno ci, którzy nie czuli presji Smashing Pumpkins ani Klaxons i wybrali się na ten występ, byli usatysfakcjonowani. Zespół wyszedł obronną ręką z roli headline’u, głównie dzięki dużemu dystansowi i poczuciu humoru. Podziękował nielicznie zgromadzonym fanom za przybycie, po czym dał świetny koncert, oparty w dużej mierze o ostatnią, przebojową płytę „Boys And Girls In America”. To właśnie na tym koncercie dmuchanemu Spidermanowi, tańczącemu przez większość festiwalu nad głowami publiczności, udało się wreszcie dostać na scenę, za co otrzymał ogromne owacje i uścisk dłoni od muzyków. Brawo!
Z różnych przyczyn, głównie ze względu na pokrywające się terminy, nie udało mi się zobaczyć koncertów kilku wykonawców, na których bardziej lub mniej, ale jednak mi zależało. Nie zweryfikowałem zatem, czy po roku przerwy od festiwalu Leeds/Reading, bogatsi o materiał z nowej płyty, Dogs prezentują się na scenie równie świetnie. Nie dotarłem niestety na występy Lostalone, czyli zespołu powstałego na gruzach nieodżałowanego Intentions Of An Asteroid (podobno zdarza się, że grają swoje stare kawałki) oraz Brakes, czyli najciekawszej obecnie formacji z Brighton. Nie udało mi się sprawdzić, jak na żywo wypadają jedni z najlepszych tegorocznych debiutantów na scenie pop – Good Shoes. Nie usłyszałem materiału z nadchodzącej, nowej płyty Get Cape. Wear Cape. Fly. Ominął mnie także występ odsieczy ze Szkocji – powracających do formy Biffy Clyro. Nie zobaczyłem solistów Patricka Wolfa, Andrew Birda, Alberta Hammonda Jra oraz ostatniego wielkiego objawienia brytyjskiej sceny – Jamie T. Najbardziej jednak żal było mi chyba dwóch formacji poruszających się w rejonach eksperymentalnego rocka – Battles i Mutemath. Niestety, jak zapewne sami wiecie, albo przynajmniej się domyślacie, udział w rockowym festiwalu uczy podejmowania trudnych decyzji. Decyzji, których później nierzadko się żałuje.