Tortoise
Większość zespołów zaliczanych niegdyś do nurtu post-rocka stanowi dziś zakonserwowane w formalinie relikty muzyki lat 90. Muzealna gablota nie jest jednak odpowiednim miejscem dla Tortoise. Choć w ostatnich latach zespół ten zaliczył ewidentną zniżkę formy, a jego najlepsze osiągnięcia bezdyskusyjnie przypadają na poprzednią dekadę, to równie bezdyskusyjna jest aktualność jego przesłania w dzisiejszych czasach. Realizowana konsekwentnie od lat wizja artystyczna chicagowskiej grupy jest jednym z najistotniejszych punktów odniesienia dla współczesnej muzyki popularnej. Tortoise budowali swoją twórczą tożsamość na bazie otwartego, podlegającego ciągłym mutacjom kodu, nieustannie przekraczając bariery między gatunkami i poszukując nowej jakości w ich twórczej syntezie. Mieszali dub, krautrock, ambient, jazz, minimalizm, muzykę filmową czy funk nie ograniczając się jedynie do powierzchownej cytatologii i stanowiącej cel sam w sobie zabawy konwencją, ale traktując eklektyczną strategię jako punkt wyjścia do poszukiwania nowatorskich rozwiązań. Łatka najwybitniejszego zespołu post-rockowego nie oddaje tej formacji całej sprawiedliwości – znaczenie Tortoise sięga daleko poza status protagonisty niszowego nurtu w eksperymentalnym rocku. Wpisując się w szerszą post-modernistyczną tradycję, łączącą kulturę remiksu, sampling czy też techniki kolażowe Tortoise robili coś znacznie więcej: antycypowali duchowy klimat dzisiejszej epoki płynnej tożsamości, której produktem są otwarte na szereg muzycznych tradycji gwiazdy współczesnego indie w stylu Animal Collective. I choć współcześni Tortoise wykonawcy tacy jak Mouse On Mars, czy Stereolab stosowali w latach 90. podobne, oparte na dywersyfikacji źródeł inspiracji strategie twórcze, to trudno o zespół, który w wyniku „łączenia konwencji” uzyskał tak fascynujące i świeże efekty.
Tortoise
1994
Na swoim debiutanckim albumie Tortoise dołożyli istotną cegiełkę do programu redefinicji muzyki gitarowej, realizowanego we wczesnych latach 90. przez takie zespoły jak Slint, Bark Psychosis czy Talk Talk. Stosowane na debiutanckim albumie chicagowskiego zespołu metody sytuowały go w radykalnej opozycji do konserwatywnej, rockowej tradycji odrodzonej pod postacią zdobywającego wówczas masową popularność grunge'u. Album nawiązuje do dwóch negujących gitarową ortodoksję elementów koncepcji estetycznych Briana Eno. Pierwszy to „afrykanizacja” muzyki – rozumiana jako wyzwolenie z hierarchicznych i sformalizowanych struktur na rzecz kolektywnej, transowej improwizacji. Drugi to akcentowanie fundamentalnego znaczenia studia nagraniowego, oznaczające zerwanie z rockistycznym dogmatem „żywego grania”.
Debiut Tortoise stoi pod znakiem dominacji sekcji rytmicznej. Uwypuklony bas często sięga do tradycji dubu, a wysmakowane ujęcia perki oscylują pomiędzy matematyczną precyzją, a podszytą jazzowym feelingiem finezją Jakiego Liebezeita z Can. Zamiast hałaśliwej retoryki gitarowego riffu znajdziemy tu medytacyjną narrację zapętlonych motywów, poddanych intensywnej edycji studyjnej, której efekty najwyraźniej wyczuwalne są w zmanipulowanym intro do „Magnet Pulls Through” czy posępnym ambiencie „Onions Wrapped In Rubber”. Debiutancki album nie oznaczał jeszcze frontalnego wkroczenia na ścieżkę manifestacyjnego eklektyzmu, ale jego surowe piękno niewątpliwie wyznaczało już nową jakość w muzyce rockowej lat 90.
Po zdemaskowaniu rockowych klisz na debiucie, Tortoise przystępują do eklektycznej ofensywy, rozpoczynając swój drugi LP od nokautującego uderzenia. „DJed” to trwająca dwadzieścia minut, płynna żonglerka stylistycznymi konwencjami, zmianami tempa i atmosfery, wyznaczająca nowe standardy w muzycznej narracji ery post-modernizmu. Za pomocą licznych stylistycznych aluzji, Tortoise składają hołd awangardowej tradycji, jednocześnie intensywnie wykorzystując możliwości studia nagraniowego w procesie produkcji i miksu. Zapętlone taśmy, metronomiczne rytmy znane z albumów Neu!, delikatnie pulsujące pasaże w stylu debiutu krautrockowej Harmonii, powolne pochody dubowego basu, powtarzane szczątki organowych melodii i dziesiątki zdefragmentowanych motywów przewijają się w nieprzewidywalnej narracji, w której formalne bogactwo sąsiaduje z radykalną ascezą, a stosowane przez minimalistów techniki nawarstwiania pojedynczych fraz z ideą DJ-skiego mixu. Ten wizjonerski utwór to swoiste credo chicagowskiego zespołu i kamień milowy w muzyce lat 90.
Pozostałe utwory dalej poszerzają spektrum stosowanych przez Tortoise rozwiązań. W „Glass Museum” znane z debiutu szaleństwa sekcji rytmicznej, wzbogaconej o stające się znakiem rozpoznawalnym chicagowskiej grupy ksylofony, wpisane są w kontekst niespotykanych na debiucie łagodnych melodii. Kosmiczne eksploracje „Dear Grandma And Grandpa” są wyrazem ugruntowanej fascynacji możliwościami studia nagraniowego. „Along The Banks Of Rivers” wprowadza do wachlarza zagrywek elementy westernowych soundtracków Ennio Morricone. Albumu „Millions Now Living Will Never Die” nie można już określić jako post-rock. Nawet tak pojemna etykietka zdaje się być zbyt ograniczona dla opisania tego, co dzieje się na tym genialnym wydawnictwie.
TNT
1998
Jeden z tytułów utworów na tym albumie nawiązuje do brazylijskiego wodospadu Iguazú i zdaje się właściwie określać kierunek, w którym podryfowało ascetycznie minimalistyczne do tej pory brzmienie zespołu. Na „TNT” muzyka Tortoise nabiera tropikalnych kolorytów – wielowarstwowe tekstury nasączone zostają pogodnymi melodiami i tryskają obfitością motywów. Na zniuansowanie brzmienia wpływa jeszcze bardziej wyeksponowana rola studyjnej produkcji oraz poszerzone o smyczki, czy dęciaki instrumentarium.
Powszechnie uważa się, że poszerzenie składu zespołu o Jeffa Parkera wiąże się z silnym zaakcentowaniem wątków jazzowych, wyczuwalnych przede wszystkim w wyluzowanym fusion w „TNT”, „Seung From The Gutters” czy „Suspension Bridge At Iguazú Falls”. Nie jest to jednak jedyny znaczący trop: „TNT” intensywnie podejmuje wątki współczesnej elektroniki. W pierwszej część albumu przeważają jeszcze motywy organiczne. Kapitalny „Ten Day Interval” to doskonały przekład minimalistycznych patentów „Music For 18 Musicians” Reicha na język muzyki popularnej. „I Set My Face To The Hillside” to z kolei najbarwniejsze w dorobku grupy nawiązanie do ścieżek dźwiękowych włoskich westernów. W drugiej części albumu silnie akcentowane są już jednak tendencje studiocentryczne, a związek działań chicagowskich wizjonerów z eksperymentalną sceną techno zostaje scementowany. Remiksy utworów Tortoise popełnione przez Autechre, Oval, Spring Heel Jacka czy Luke’a Viberta wskazywały na zainteresowanie twórczością Tortoise wśród przedstawicieli lewego skrzydła sceny elektronicznej w Europie. Zaczynająca się od „In Sarah, Mencken, Christ And Beethoven There Were Women And Men” seria utworów wskazuje na to, że jest to zainteresowanie odwzajemnione. Poprzez skorodowany drum’n’bass „Almost Always is Nearly Enough” Tortoise dochodzą do całkowicie syntetycznego „Jetty” przypominającego dokonania Aphex Twina z okresu „Richard D. James Album”. „TNT” spektakularnie uzupełnia stylistyczne portfolio zespołu o nowe wątki, a wysublimowana finezja obecnych na nim melodii czyni go idealnym punktem do zapoznania się z twórczością zespołu.
Standards
2001
Tradycyjnie wielowątkowa treść ulega na „Standards” formalnej kondensacji. Podobne ilości stylistycznych aluzji skompresowane są w zdecydowanie krótszych niż wcześniej utworach, co zgodnie z prawami przyrody znacznie podnosi wewnętrzne ciśnienie. Zadziorność i energia „Standards” uderza już na samym początku – chaotyczne wyładowania gitary i niemiłosierny grad uderzeń perkusji otwierających utwór „Seneca” interpretowane mogą być w równym stopniu jako zgliszcza wysadzonego na poprzednich albumach starego rockowego świata, co jako odcięcie się od błogiej atmosfery „TNT”. O ile tamten album ujawniał wpływy jazzu, to „Standards” wyraźnie wychyla się w stronę funku, schodząc momentami z poziomu umysłowej pożywki na pozycje otwarcie hedonistyczne. Druga część „Seneci” to porywającą dawka perkusyjnych patternów otoczonych plecionką zaraźliwych melodii. „Eros” to utrzymany w wysokim tempie futurystyczny funk, z bulgoczącymi syntezatorami i kąśliwymi blipami zapewniającymi stały poziom adrenaliny. Euforyczne melodie i taneczny beat w „Blackjack” zawierają wręcz popowy materiał genetyczny. „Monica” to leniwie snujący się towarzystwie smakowitych melodii groove, zakończony fascynującym dialogiem dwóch perkusji, dostarczającym solidnych rozkoszy podczas odsłuchu stereo. W spokojniejszych fragmentach, „Standards” sięgał po klimaty organicznego ambientu („Firefly”) lub poetykę ścieżek dźwiękowych science-fiction („Benway”). Były tu także nieliczne słabe elementy („Eden 1”), zwiastujące sterylne krajobrazy następnego albumu.
It's All Around You
2004
Debiut: surowe piękno. „Millions Now Living Will Never Die”: wizjonerstwo. „TNT”: finezja. „Standards”: energetyczna zadziorność. „It’s All Around You”: nuda. Tortoise przesuwają środek ciężkości kompozycji w kierunku melodii, prezentując brzmienie ziejące momentami banałem, płaskie, wysterylizowane i pozbawione jakiegokolwiek ryzyka estetycznego. Z paroma chlubnymi wyjątkami w postaci „Dot/Eyes” jest to twórczość niebezpiecznie zbliżająca się do marazmu późnego Pink Floyd, podkładu pod przyrodnicze opowiastki Krystyny Czubówny, czy nawet bezbarwnego soundtracku w centrum spa (fatalne „The Lithium Stiffs”). Jeff Parker miał powiedzieć kiedyś, że muzyka Tortoise funkcjonować może na dwóch płaszczyznach: niezobowiązującego tła oraz uważnej eksploracji bogactwa detali. „It’s All Around You” spełniać może tylko tę pierwszą funkcję i to dosyć marnie.
Na najnowszym albumie Tortoise dokonują częściowej rehabilitacji za ostatnie wpadki, niestety jednocześnie udowadniając, że czasy najbardziej kreatywnych dokonań mają już za sobą. „Beacons Of Ancestorship” dystansuje się od groteskowo wypolerowanego poprzednika, choć momentami można odnieść wrażenie, że Tortoise wylali tutaj dziecko z kąpielą – „Yinxianghechengqi” radykalnie odcina się od muzakopodobnych klimatów „It’s All Around You”, ale jego punkowy sznyt zdaje się być tym, z czym chicagowscy weterani walczyli u zarania swojej kariery – toporną, rockową sztampą. Podobny problem występuje w „Northern Something”, w którym brudny przester syntezatora kryje pod sobą kompozycyjną pustkę. Na „The Fall Of Seven Diamonds Plus One” Tortoise zjadają z kolei własny ogon, po raz kolejny uderzając w muzyczny ton spaghetti westernu. Są jednak na tym albumie momenty kapitalne, pokazujące zespół w nadal świetnej formie. Tak jest w bipolarnych strukturach „High Class Slim Came Floatin’ In” i „Prepare Your Coffin”, w których z jednej strony zbliżają się jak nigdy dotąd do progresywnych tradycji King Crimson czy Soft Machine, a z drugiej odpływają w stronę znajdujących się na przeciwległym biegunie tradycji wyzwalającego transu. Prawdziwą perełką jest jednak „Gigantes”. Zapętlone frazy gitary akustycznej, przypominające „Electric Counterpoint” Reicha, nerwowo połamany rytm i stopniowo gęstniejące syntezatorowo-gitarowe tekstury urzekają pomysłową nieprzewidywalnością znaną z najlepszych wydawnictw. Ze względu na wspomniane momenty można dać "Beacons Of Ancestorship" szansę, ale album jako całość zapewne nie przejdzie do historii.
Komentarze
[22 sierpnia 2012]
[22 sierpnia 2012]
Millions Now Living Will Never Die - 10
TNT - 10
Standards - 9
It\'s All Around You - 7
Beacons Of Ancestorship - 8
Każdy chciałby móc chwalić się taką dyskografią!
[8 listopada 2010]
[8 listopada 2010]
maciej m = maciej maćkowski ;)
[7 listopada 2010]
[4 listopada 2010]
I nie widzę w tych tekstach pastwienia się nad ostatnimi płytami:tekst o "Beacons" zawiera sporo pochlebnych słów. Ale sam piszesz o tym albumie jako "fuzji najlepszych fragmentów" i wskazujesz na czytelne odwołania do poprzednich produkcji: trudno oceniać ten solidny choć (jak sam wykazałeś) do pewnego stopnia odtwórczy album równie wysoko co wspomniane najlepsze fragmenty.
[4 listopada 2010]
[14 grudnia 2009]
[13 grudnia 2009]
[13 grudnia 2009]
[12 grudnia 2009]
[12 grudnia 2009]
[12 grudnia 2009]
[12 grudnia 2009]