Tears For Fears

Zdjęcie Tears For Fears

Sześć regularnych albumów, dwie składanki, pierwsze miejsca na listach przebojów płyt i singli w Ameryce i Wielkiej Brytanii, ponad 22 miliony sprzedanych albumów, stała rotacja w Radiu Złote Przeboje – wszystko to ładnie wygląda w CV, ale nie wystarcza, by Tears For Fears wraz z Madonną, Michealem Jacksonem czy Hall & Oates mogli wybrać się na spacer Aleją Gwiazd, zarezerwowaną dla legend popu. TFF nie tylko nie zmienili oblicza muzyki popularnej, ale właściwie nie wywarli na nią wpływu. Wszelkie odwołania do ich dorobku są albo czysto hipotetyczne (M83), albo mają marginalne znaczenie (cover Gary’ego Julesa i – o zgrozo – Disturbed oraz mniej lub bardziej rozbudowane cytaty, typowe w kontekście hip-hopu mijającej dekady, u Kanye Westa, Nasa i Fatimy). Roland Orzabal i Curt Smith nigdy nie zaistnieli poza kontekstem swojej muzyki – nie tylko nie byli ikonami popkultury, ale w sensie wizerunkowym pozostali właściwie anonimowi. Ich życiorysy nie posłużyły i nie posłużą nigdy za scenariusz porywającego biopicu. Ot, dwójka angielskich dwudziestolatków o mentalności nastolatków, których świat stracił z oczu, gdy tylko Smith i Orzabal uporali się z demonami dzieciństwa i dorastania. Żadnych narkotykowych ekscesów, skandali w blasku fleszy, spektakularnych wzlotów i jeszcze bardziej spektakularnych upadków. Jedno rozstanie i jeden gorzki happy end nie wystarczą, by narodziła się legenda. No ale nawet jeśli TFF nigdy nie zdołali odżegnać się od łatki pretensjonalnych (ex)nastolatków i nie odcisnęli takiego piętna na historii muzyki, jak choćby ich rówieśnicy z Talk Talk, to analogicznie do Hollisa z kolegami redefiniowali się wraz z każdym kolejnym albumem i niezależnie od tego czy w danym momencie grali synth-pop, rocka czy soul, ich znakiem rozpoznawczym pozostawał bogato aranżowany, elegancki songwriting.

Zdjęcie The Hurting

Sound of silver talk to me / makes you want to feel like a teenager / until you remember the feelings of a real-life emotional teenager / then you think again.

Z „The Hurting” jest trochę, jak z dyskografią Of Montreal. O ile Kevin Barnes uprawia swój fizyczny i emocjonalny ekshibicjonizm, wtłaczając wynurzenia o poturbowanej miłości i chwiejnej tożsamości seksualnej w ramy hiperradosnej piosenki pop, o tyle Orzabal i Smith na swoim debiucie odmieniają późnodziecięce cierpienie przez wszystkie przypadki przy akompaniamencie przebojowej muzyki klawiszowej. Czemu dwaj dwudziestodwuletni kolesie śpiewali o wrażliwych nastolatkach i ich licealnym świecie pełnym żalu, lęku i goryczy? Ano dlatego, że naczytali się strasznych głupot, jak to bywa w tym wieku, jakie wypisywał psychoterapeuta Johna Lennona, Arthur Janov. Janov, postać pokroju Eugene’a Landy’ego (osobistego lekarza Briana Wilsona), który trochę pozował na drugiego Freuda, wymyślił sobie, że źródłem wszelkich nieszczęść w życiu jest dziecięca trauma i żeby tej traumy się pozbyć, należy odgrywać i przeżywać na nowo co bardziej traumatyczne scenki z dzieciństwa. Wypłakiwanie, wykrzykiwanie bólu istnienia, czyli tego, w co bardzo dobrze zaopatrzeni byli Orzabal i Smith, miało prowadzić do oczyszczenia. Stąd nazwa terapii – Tears For Fears – i w konsekwencji samego zespołu. Najśmieszniejsze jest zresztą to, że „The Hurting” miało w założeniach sfinansować ich największe marzenie, tj. podróż do Los Angeles, gdzie poddaliby się psychoterapii u samego Janova, bo jako dwaj nieżyciowcy na zasiłku nie mieli na to specjalnych szans. Oczywiście nigdy im się to nie udało. Co prawda obaj spotkali Janova jakieś dwadzieścia lat później, ale mieli wtedy lepsze rzeczy do roboty niż zabawa w egzorcyzmy na swoim smutnym dzieciństwie.

Gdyby podobne tendencje przejawiał Hollis (a był to raczej zrównoważony emocjonalnie typ), to moglibyśmy mówić o bliźniaczym podobieństwie debiutów Talk Talk i TFF, bo to jest z grubsza ten sam poziom, ten sam rejon stylistyczny, notka biograficzna też zresztą bardzo podobna do tego momentu. Podobnie jak Hollis, Orzabal i Smith mieli za sobą epizod gitarowy. Tyle że nie była to kapela punkowa, bo pod koniec lat siedemdziesiątych po krótkim epizodzie w szkolnej kapelce Neon obaj – jak przystało na pochmurnych, pogniewanych modsów, zapatrzonych w „Quadrophenię” – grali ska, co nie przeszkodziło im jednak rozpoczynać koncertów coverem „Mrs. Robinson” i nazywać się jak film Mike’a Nicholsa. Graduate nagrali nawet album, zatytułowany dowcipnie „Acting My Age”, ale szczerze mówiąc nie miałem odwagi po to sięgnąć, odstraszony choćby i nazwą singla, „Elvis Should Play Ska”. Po rozpadzie Graduate wyzwoleni spod jarzma ciut starszych kolegów Orzabal i Smith doszli do wniosku, że dzięki technologii, a konkretnie 8-trackowi i klawiszom, są w stanie pisać piosenki, ścieżka po ścieżce, bez całej tej zabawy w zespół. I tu wreszcie analogia z Hollisem nasuwa się sama przez się. Co prawda wkrótce dołączył do nich perkusista Manny Elias – kumpel jeszcze z czasów Neon – i klawiszowiec Ian Stanley, ale ich rola polegała wyłącznie na krążeniu jak elektron wokół wspólnego jądra Orzabala i Smitha, a konkretnie pierwszego z nich, bo jednak to Roland był niekwestionowanym spiritus movens TFF.

Ponieważ, wyjąwszy ska, jedyna muzyka, jaką znali, to pop sezonowych gwiazdek z Top Of The Pops, to właśnie coś takiego postanowili grać. Ich pop-centryczna filozofia i moda na syntezatorowe brzmienie sprawiła, że te proste piosenki o trudnym dzieciństwie sprzedały się na pniu, a oni sami już wkrótce trafili do TOTP. Album wylądował na pierwszym miejscu brytyjskiej listy przebojów, a trzy single z płyty w pierwszej dziesiątce. Pierwsza siedmiocalówka była niewypałem, ale nie ma się co dziwić, bo uber-naiwne „Suffer The Children” z tym chłodnym anturażem, dziecięcymi chórkami i łzawym wokalem Orzabala to w ogóle jeden z najsłabszych numerów na debiucie. Co innego drugi z nich, „Pale Shelter”, czyli zbiór wyrzutów pod adresem nieczułych rodziców + frapująco rozegrany dialog gitary akustycznej i syntetycznej perkusji. Albo ich droga do sławy, czyli „Mad World”, znany już chyba bardziej w wersji Gary’ego Julesa, który w tym czy innym wariancie po wsze czasy pozostanie hymnem neurotycznych nastolatków. Nawet jeśli jest to mocno grafomańskie i hermetyczne, bo dotyczy uroczej scenerii mieszkań socjalnych w nadmorskim Bath, to trudno na pewnym etapie życia się z tym nie utożsamiać.

Songwriterski potencjał Rolanda O., jego ambicje i zamiłowanie do finezyjnych aranżacji zdradza jednak przede wszystkim tytułowy opener, który jedzie na jednostajnym basie Smitha i gitarze Orzabala (to miał być hołd dla Thompson Twins), oraz co bardziej eksperymentalne numery. Są one jeszcze dość nieporadne, bo na przykład zajawkę na Talking Heads skapitalizują przekonująco dopiero sześć lat później na „Seeds Of Love”, ale i tutaj jest to godne uwagi. Weźmy „Ideas As Opiates” – tytuł rozdziału jakiejś tam książki Janova – dość ponura balladka o oszustwach wyczynianych przez własne ego, to intrygujący mariaż bardzo specyficznej maszynki perkusyjnej Davida Lorda, kolesia od charakterystycznych sekwencerów Petera Gabriela. Na „Gabriel 3” jest zresztą wzorowane pół-instrumentalne „Intruder”. „Memories Fade” tekstowo w rejonach Freuda dla ubogich, o spychaniu złych wspomnień w otchłań na rzecz nowych, miłych, troszkę przepowiada poszukujący biały soul z „Seeds Of Love” (saksofon). Jest jeszcze historyjka o załamaniu nerwowym ojca Orzabala, czyli „Start Of The Breakdown”, które antycypowało power-pop drugiego krążka głównie przez wzgląd na fajową, collinsowską grę Manny’ego Eliasa. Innymi słowy cierpienie i pop, finezja i naiwność. Billy Corgan i Mansun lubili „The Hurting”.

Zdjęcie Songs From The Big Chair

„Songs From The Big Chair” to klasyka ejtisowego popu i pozycja obowiązkowa dla wszystkich, którzy znają na pamięć dialogi z filmów Johna Hughesa, na ścianie mają plakat z Molly Ringwald, tańczą tylko przy „Lorelei” Cocteau Twins i „Running Up That Hill” Kate Bush, a do kina w poprzedniej dekadzie poszli tylko raz, na „Donniego Darko”. Hughes to zresztą dobry punkt odniesienia – zanim termin teen comedies został zwulgaryzowany przez „American Pie”, jego niewinne, ujmujące filmy opowiadały o nastolatkach w ten sam sposób, co wczesne TFF. Pomimo wysokiego stężenia pretensjonalności, kiczu i naiwności, a może właśnie dzięki niemu, balansując na granicy przerysowania, Orzabal, Smith i Hughes zakonserwowali wszechświat przeciętnego nastolatka w jego idealnym kształcie, umieszczając go na wieki w kontekście lat osiemdziesiątych. Jakieś dwadzieścia lat później ich osiągnięcie powtórzył wielki fan Hughesa, Anthony Gonzalez, który w teledyskach „Kim & Jessie” czy „Graveyard Girl” uzupełnił romantyczną, nastoletnią stylistykę M83 wizualną poetyką „The Breakfast Club” czy „Sixteen Candles”.

Co zmieniło się od czasu debiutu? Po rzucie oka na okładkę wydawać by się mogło, że właściwie nic – ot smutne, czarno-białe zdjęcie dwóch fatalnie ubranych (sweterek Smitha!) i uczesanych kolesi o romantycznym spojrzeniu. Geneza tytułu krążka też brzmi znajomo, bo chłopacy odwołują się w ten wydumany sposób do rozdwojenia jaźni, psychoterapii i takich takich. A jednak w dwa lata po wydaniu „The Hurting” chłopakom było trochę wstyd za tę płytę, zabolały ich zarzuty o pretensjonalność, brak poczucia humoru itp. W efekcie paleta emocji, jakimi operowali, zdecydowanie się poszerzyła, a ich spojrzenie na nastoletnie lata stało się nagle mocno afektowane, jakby doszli do wniosku, że młodość to nie tylko weltschmerz, ale też miłostki, ideały itp., zbliżając się wrażliwością do laurek Hughesa. Siłą rzeczy znalazło to również odzwierciedlenie w muzyce grupy, ale tu oddajmy już głos guru amerykańskich krytyków, Robertowi Christgauowi: Never one to pay much mind to the plaints of English lads with synthesizers, I got duly annoyed at the surface and let it go at that. Imagine my surprise when I discerned substance underneath – uncommon command of guitar and piano, Baker Street sax, synthesizers more jagged than is deemed mete by the arbiters of dance-pop accessibility. Even found a lyric that went „We are paid by those who live by our mistakes,” not bad at all.

No bo właśnie, trzymając się analogii do Talk Talk, to by było „The Colour Of Spring” Tears For Fears. Co prawda w przeciwieństwie do Hollisa Orzabal nigdy do końca nie porzucił syntezatorów, ale począwszy od drugiego krążka pełnią już one w dyskografii TFF mocno drugorzędną rolę. Orzabal nie miał jednak ani takich ambicji jak Hollis, ani nie był nigdy muzykiem genialnym, no ale tutaj wreszcie udaje mu się udowodnić, że opinia zespołu singlowego, jaka ciągnęła się za TFF, jest krzywdząca. Okej, poza najsłabszym na albumie „Mothers Talk”, zarówno „Shout”, jak i „Everybody Wants To Rule The World” oraz ewentualnie „Head Over Heels” (odświeżone w fenomenalnej, szkolnej scenie z „Donniego Darko”) to są takie evergreeny, że zna je każda gospodyni domowa w tym kraju, ALE chodzi o to, że najlepsze na albumie są właśnie te niesinglowe numery. Weźmy „I Believe” – najlepsze chyba świadectwo rozwoju Orzabala i numer, który nie byłby sensacją w repertuarze Talk Talk, bo rozpisane jest to na głos, fortepian, saksofon i bębny, co jak na Orzabala jest przejawem skrajnej ascezy formalnej. Poza tym rzecz jest inspirowana Robertem Wyattem, co najdobitniej przedstawia teledysk, na którym Orzabal tkwi bez ruchu przykuty do... krzesełka. W ogóle pierwotnie pomysł był taki, żeby ten numer śpiewał właśnie Wyatt, ale nie wyszło.

Albo kawałek, do którego w swoim blurbie pije Robert Christgau, czyli „Working Hour” – prześliczna coming of age balladka, zwieńczona zajebiście błyskotliwym solo na saksofonie, co w przypadku jego autora, Mela Collinsa, jest nie lada wyczynem, bo koleś, który grał na co drugim albumie, jaki w życiu słyszeliście, raczej miał wszelkie przesłanki do tego, żeby na wysokości „Songs From The Big Chair” już dawno zapomnieć, co w ogóle znaczy słowo błyskotliwość. Pisałem w poprzednim akapicie, że Orzabal nie miał ambicji iść w poważkę, no bo nie miał, ale za to np. inkorporuje na closerze rozwiązania rodem z opery, co powinno było zakończyć się straszną kompromitacją, a o dziwo absolutnie rozwala. Repetytywne, eskalujące wokalizy Marilyn Davis brzmią jak finał „Victorialand” Cocteau Twins, co w zestawieniu z quasi-afrykańskimi chórkami i hymniczną, szczytującą gitarą naprawdę sprawia odrealnione wrażenie.

Yet in the end the surface is still annoying – not so much pretentious as portentous, promising a depth and drama English lads have been falling short on since the dawn of progressive rock. Jasne, Christgau dobrze pisze, bo nadal wyczuwalna jest tu ta ich straszna spinka – „Shout” wciąż opowiada o konflikcie pokoleń, w głosie Orzabala wciąż pobrzmiewa teatralne przejęcie, którego zresztą nie pozbędzie się już do końca kariery. Wystarczy zresztą przypomnieć casus „Everybody”, które na albumie znalazło się niejako wbrew woli Orzabala, który uważał, że to numer zbyt hurraoptymistyczny i niepoważny jak na TFF. No cóż, jakie by to ich granie nie było przejęte, to jednak na tym etapie TFF neutralizują wszelkie nadęcie bogactwem aranżacyjnym i znakomitym songwritingiem. Publiczność też tak o tym myślała, bo album dobił do drugiego miejsca w Wielkiej Brytanii, pierwszego w USA, stając się największym bestsellerem w historii zespołu. Co ustawiło – znów podobieństwo – Orzabala w identycznej pozycji, co Marka Hollisa na wysokości „The Colour Of Spring”. I koleś faktycznie zamierzał wydać te swoje miliony monet, by sfinansować nadchodzące magnum opus. By opowiedzieć, co się dzieje z wrażliwymi nastolatkami, gdy przestają być nastolatkami, a pozostają wrażliwi.

Zdjęcie The Seeds Of Love

Gdy któryś z dziennikarzy zaraz po premierze „The Seeds Of Love” zagadnął Orzabala, czemu prace nad krążkiem trwały tak długo (w domyśle cztery lata, czyli dwa razy dłużej niż w przypadku debiutu i sofomora), ten odparł zwięźle: bo jesteśmy chujowi. Co prawda „The Seeds Of Love” wylądowało na pierwszym miejscu zestawienia albumów w Wielkiej Brytanii, a wydany niespełna miesiąc wcześniej singiel „Sowing The Seeds Of Love” szalał w pierwszych dziesiątkach list przebojów na całym świecie, ale Roland miał prawo czuć się sfrustrowany. Wydanie tego krążka kosztowało go sporo, zarówno w sensie dosłownym, jak i metaforycznym. Okej, dotychczas TFF byli fabryką pieniędzy, więc teoretycznie budżet mieli nieograniczony, ale chyba nikt nie spodziewał się, że gdy przyjdzie zapłacić rachunek za luksusowe studia nagraniowe, instrumenty z górnej półki, rotację producentów (w końcu to Orzabal do spółki z Dave’em Bascombem wyprodukował krążek) i rzeszę muzyków sesyjnych, wyniesie on okrągły milion funtów. A skoro już przy muzykach sesyjnych jesteśmy, to warto odnotować, że ogarnięty manią władzy absolutnej, do bólu drobiazgowy Orzabal w trakcie prac nad krążkiem de facto przekształcił zespół w autorskie projekt zasilany zestawem muzyków sesyjnych. W przedbiegach odpadli Manny Ellias i Ian Stanley, a na finiszu sam Curt Smith. Okej, nikt nie miał wątpliwości, że to Orzabal pociągał za sznurki, ale Smith musiał pożegnać się choćby z rolą sidekicka, która przypadła w udziale nowej klawiszowiec, Nicky Holland. W tym kontekście okładka jawi się jako smutny żart, względnie atrapa, mająca przysłonić trudne fakty i ratować wizerunek dwójki cudownych chłopców, przyjaciół z dzieciństwa.

No ale koniec końców trudno było mieć mu to za złe, skoro tym sposobem nagrał dzieło życia i OBIEKTYWNIE najlepszy album w historii Tears For Fears (choć ja wolę „Songs”). Jeśliby trzymać się analogii do Marka Hollisa – a byłaby to już ostatnia okazja do takich porównań – to można byłoby napisać, że tam, gdzie Hollis utopił pieniądze wytwórni, by komponować minimalistyczny, autorski ersatz jazzu i poważki, Orzabala interesował wyłącznie pop, ale po wilsonowsku barokowy, maksymalnie wyrafinowany i bogato inkrustowany aranżacjami zapożyczonymi ze światów przyległych: jazzu, soulu, muzyki Orientu czy klasyki. Tyle że klasyki popu, bo dla Orzabala – w przeciwieństwie do Hollisa – historię pisali nie Debussy czy Sibelius, a McCartney, Lennon i bracia Wilson. Dlatego, gdy przyszła pora na ukłon w stronę wielkich nauczycieli, Orzabal nie pozostawił złudzeń, o kogo chodzi – „Sowing The Seeds Of Love”, czyli flagowy okręt TFF, jest (niemal) równie bombastyczny, co pop-opera „Good Vibrations”, będąc przy tym najlepszą piosenką The Beatles (trąbki „Penny Lane”, singalong „Hey Jude”), której nigdy nie napisali. No ale „Sowing The Seeds Of Love” wszyscy już znamy, co z resztą?

Na początek weźmy ten ich soul. W skrócie telegraficznym sprawa miała się tak, że na trasie w USA wpadła im w oko niejaka Oleta Adams, która przygrywała do kotleta w hotelowym lobby podczas ich postoju w Kansas City, a już chwilę później pełniła rolę głównej wokalistki w przecudnym openerze „Woman In Chains”. Oczywiście nie jest to soul sensu stricto, raczej zabawa w soul, ale nie zmienia to faktu, że to chyba najbogatsza pod względem aranżacyjnym kompozycja w repertuarze TFF, a zważywszy na zacięcie Orzabala są to mocne słowa. Nie chodzi już nawet o idealną harmonię, w jakiej współistnieją wszystkie instrumenty, ale choćby rzecz tak banalną jak wokale i sposób, w jaki nakładają się na siebie, nawet jeśli są to zupełnie różne partie i nawet jeśli wyśpiewują je w jednym momencie Orzabal, Smith i Adams. Smaczku dodaje fakt, że na perkusji przygrywa tu wielki fan klasycznego soulu, niejaki Phil Collins. Drugim z soulowych momentów krążka jest numer dwa w indeksie, czyli „Bad Man’s Song”, a więc rzecz raczej wyjątkowa w katalogu TFF, bo z tymi wszystkimi zmianami tempa, mostkami, zawiłymi konstrukcjami melodycznymi, których nie potrafię opisać, ciężko w ogóle rozpatrywać ją w kategoriach kompozycji rockowej.

Ale i tak najciekawsza jest tutaj ta fiksacja Orzabala na punkcie szeroko pojętego Orientu, która pobrzmiewa przez całą drugą stronę płyty, począwszy od zrezygnowanego, gorzkiego, ale o dziwo tanecznego „Advice For The Young At Heart” (jedyny lead wokal Smitha na krążku). Jest to zajawka mocno spóźniona, jeśli przypomnimy sobie wysyp inspirowanych Orientem arcydzieł z pierwszej połowy lat osiemdziesiątych, czyli orientalną/bitnikowską trylogię King Crimson z lat 1981-84, „Remain In Light” Talking Heads (+ bliźniacze „My Life In The Bush Of Ghosts”) czy wreszcie „Synchronicity” The Police. Orzabalowi nie udało się co prawda zbliżyć poziomem do żadnego z tych epokowych krążków, ale jego wizja i tak jest porywająca. Wspomagany przez nadwornego bębniarza Petera Gabriela, rewelacyjnego Manu Katche, Orzabal zalicza po kolei: quasi-jazzową medytację nad losem Trzeciego Świata w „Standing On The Corner Of The Third World”, flirt ze smutnym latin-popem godnym wczesnej Madonny (wspomniane „Advice”), stadionowy gospel-rock „Year Of The Knife”, by spuentować wszystko frapującą balladką „Famous Last Words”. Tak jak trudno było się spodziewać na podstawie „The Hurting”, że Orzabal będzie kiedykolwiek w stanie nagrać coś podobnie wyrafinowanego, tak trudno było sądzić, że kiedykolwiek nagra coś lepszego. No i – uprzedzając fakty – nie nagrał, ale „Seeds Of Love” to był moment absolutnego rozkwitu jego myśli szkoleniowej i zarazem moment wyczerpania formuły.

Ocena: 4

Elemental

1993

Zdjęcie Elemental

„Elemental” to błąd Rolanda Orzabala. Okej, jak już ustaliliśmy, on nie miał wystarczająco dużo talentu, by zmienić historię muzyki, ale pewnie byłoby lepiej dla niego, gdyby po wydaniu „Seeds Of Love” zaszył się gdzieś na wsi, komponował i bez końca szlifował te swoje wycyzelowane pop-perełki bez oglądania się na to, co robi reszta świata. Wytyczanie nowych szlaków nie polega na podążaniu za innymi, a tymczasem Orzabal zamiast robić swoje, nadstawił uszu, po czym podjął próbę uaktualnienia brzmienia Tears For Fears, dostosowując je do tego, co w międzyczasie działo się w muzyce. A to nie były dobre czasy dla Rolanda Orzabala, bo na skutek przewrotu, jakiego dokonała Nirvana, artystyczny pop Tears For Fears całkowicie się zdezaktualizował. No bo gdzie było miejsce takiego „Seeds Of Love” na skrajnie spolaryzowanej scenie muzycznej? Obok Huey Lewis & The News, Milli Vanilli, Meat Loafa, Ace Of Base, Celine Dion czy raczej Nirvany, Pixies, Sonic Youth, Dinosaur Jr.? W dobie zerojedynkowej dychotomii należało się opowiedzieć. No i Orzabal na „Elemental” się opowiedział.

Okej, może i to jest nadinterpretacja, może Orzabal, który nigdy nie był szczególnie osłuchany, po prostu po raz kolejny postanowił wymyślić TFF na nowo i tak mu wyszło, że poszedł w gitary, no ale jakoś traf chciał, że ten makeover idealnie wpisuje się w kontekst swoich czasów. Okej, to, że Tears For Fears to solowy projekt Orzabala wiedzieliśmy już na etapie „Seeds Of Love”, ale na poziomie „Elemental” okazało się, że jednak dobór współpracowników ma znaczenie. Ze składu, który udzielał się na „The Seeds Of Love” nie ostał się bowiem nikt. Odejście Smitha, który w międzyczasie rozwiódł się z żoną, przeniósł za Atlantyk i nagrał katastrofalny krążek solowy, miało akurat niewielkie znaczenie, ale już brak postaci pokroju Nicky Holland czy Olety Adams był odczuwalny, bo one jednak w znacznej mierze definiowały brzmienie poprzedniego krążka. Najbardziej znaczący był jednak brak tej pierwszej, bo Holland nie tylko odpowiadała za większość partii klawiszowych na „Seeds”, ale i de facto współkomponowała gros materiału na tym albumie. Kluczem do odczytywania „Elemental” jest więc fakt, że smooth-jazz Nicky Holland Orzabal zamienił na gitary Alana Griffithsa – niespełnionego post-punkowca (kapelki Apartment i The Escape). Innymi słowy wpadł w złe towarzystwo.

Problem w tym, że update był de facto regresem, gdyż zestawienie beatlesowskiej melodyki i wyrafinowanych aranżacji Orzabala z alt-rockowymi środkami wyrazu TFF przerabiali już na etapie „Songs From The Big Chair”. Tak czy inaczej wrócił rock, a wraz z nim beztroski pop w rodzaju „Sowing The Seeds Of Love” czy „Head Over Heels”, będący dotąd trademarkiem TFF, przestał być beztroski. Natomiast miejsce rozwiązań wyrafinowanych zajęły rozwiązania, no cóż, toporne. Jeśli chodzi o pierwszą z tych kwestii, to wystarczy zestawić ww. single z „Break It Down Again” czy „Cold” i jasnym jest, że choć te dwa numery nie są złe, to wydają się już nieco wysilone, mniej intuicyjne i po prostu bardziej dorosłe, bardziej MOR. Kwestię drugą najlepiej obrazuje „Fish Out Of Water”, czyli diss na Curta Smitha (!), którego słuchałoby się z przyjemnością, gdyby nie zamaszyste bębny. Nie mówiąc już o ponurym ćwiczeniu stylistycznym (grunge?) „Dog’s A Best Friend’s Dog” czy siermiężnym „Power”. No ale ten powrót do ideałów sierpnia ma i swoje jasne strony, bo są na „Elemental” momenty, które łączą gitarowe zacięcie „Songs From The Big Chair” z aranżacyjnym bogactwem „Seeds Of Love”. Najlepszym przykładem jest numer tytułowy, będący jakby pseudo-funkową wariacją na temat „Woman In Chains”. Albo „Mr. Pessimist”, który wlecze się niemrawo na klawiszowym loopie, by rozkręcić się w połowie kawałka i przejść w prześliczne outro na pianinie. I wreszcie „Brian Wilson Said”, na którym Orzabal umiejętnie składa hołd obu obliczom Beach Boys – nastoletniemu, z czasów „Pet Sounds” i wczesno-emeryckiemu, z epoki „Surf’s Up”. Przy czym Orzabalowi stanem ducha na tym etapie było już zdecydowanie bliżej do tego drugiego.

Zdjęcie Raoul And The Kings Of Spain

Gdy wybrzmiewają pierwsze takty tytułowego openera „Raoul And The Kings Of Spain”, czyli soczysty gitarowy riff i rozpędzający się werbel, pierwsze, co przychodzi na myśl, to „Shout”. Różnica jest taka, że tym, co napędzało Orzabala w 1985 roku był rasowy teenage angst, a na wysokości „Raoula” kryzys wieku średniego. Jak to się objawiało? Ano Roland zasadniczo nagrał koncept album, którego głównym bohaterem był on sam (!) i jego hiszpańskie pochodzenie (Raoul to jego oryginalne imię – nadane mu przez ojca i zmienione przez matkę na Roland). Jakby tego było mało, Orzabal kontynuował gitarowy kierunek, rozpoczęty powtórnie na „Elemental” i do tego wyrobił sobie mocno frapujący nawyk śpiewania quasi-falsetem (próby wskrzeszenia Curta Smitha?). W efekcie oba jego wokale wzajemnie się tu kontrapunktują w systemie cicha zwrotka (śpiewana falsetem), głośny refren (śpiewany jak na Orzabala przystało). Najlepszym przykładem tych zabiegów, wręcz ich sublimacją, jest numer tytułowy, który – no właśnie – wcale nie jest zły.

Okej, „Raoul” nie wnosi zbyt wiele do dyskografii Tears For Fears, ale chodzi o to, że zastosowanie takich, a nie innych ram narracyjno-stylistycznych powinno skończyć się dla Orzabala tragedią. Tymczasem koleś zanotował progres w stosunku do „Elemental”. Kompozycje tutaj sprawiają bowiem wrażenie znacznie bardziej dopracowanych, ciekawiej zaaranżowanych i jakby bardziej natchnionych. Vide „I Choose You”, czyli ładniutka, beatlesowska balladka na pianino i akustyk, będąca jakby uaktualnioną wersją „I Believe” z 1985 roku. Albo absolutny highlight krążka, czyli flirtujące z flamenco „Sketches Of Pain”, które oprócz znajomości Milesa Davisa dowodzi, że Orzabal wciąż jeszcze miał tendencje do inkorporowania rozwiązań formalnych zaczerpniętych z innych rejonów muzycznych. Zresztą ładnych, może odrobinę przesłodzonych, balladek jest tu sporo – weźmy jeszcze majestatyczne „Secrets” czy duet z Oletą Adams, czyli „Me And My Big Ideas”, na którym dziewczyna zalicza bardzo udany comeback.

Mógłbym się pastwić nad „God’s Mistake”, które na kilometr zajeżdża mi muzyką do supermarketów w rodzaju Roxette, czy nad emeryckim „Sorry” (odwrócenie tendencji: głośny refren, cicha zwrotka), no ale nie ma to większego sensu, skoro wyżej wymienione numery plus bardzo przyzwoite album tracki wystarczają, by postrzegać „Raoul And The Kings Of Spain” w kategoriach udanego krążka. Jasne, że jest to kwestia, którą będą roztrząsać fani TFF, a nie ludzie układający rankingi najważniejszych albumów lat dziewięćdziesiątych, ale to akurat żadną sensacją nie jest. Końcówka ostatniej dekady dwudziestego wieku była bowiem momentem, w którym Tears For Fears było znacznie dalej do takich, załóżmy, Pavement, niż do przysłowiowej Alanis Morrisette. Ale właśnie w kategorii bezpiecznego adult contemporary Orzabal wciąż jeszcze brylował w pierwszej lidze, mimo iż największe sukcesy artystyczne i komercyjne miał już dawno za sobą.

Zdjęcie Saturnine, Martial And Lunatic

„Saturnine, Martial And Lunatic” to najprościej rzecz ujmując składanka b-side’ów, ale wbrew recenzentom z Allmusic śmiem twierdzić, że jest zdecydowanie warta uwagi nie tylko dla die-hardów grupy. No więc przyjrzyjmy się zawartości:

-„Johny Panic” – Sylvia Plath w tytule, czyli niby wszystko po staremu, a jednak mamy tu do czynienia z chyba najbardziej nieortodoksyjnym numerem w repertuarze TFF, bo jest to de facto remiks autorstwa anonimowych wtedy Fluke, który swego czasu szalał na dance-listach w Wielkiej Brytanii. Remiks, dodajmy, strasznie subtelny, jadący na funkującej gitarze i fajowych murzyńskich chórkach w refrenie, uwypuklający to, co w „Seeds Of Love” było zawsze, czyli ten niezdarny rap ze zwrotek.

-„The Big Chair” – meta-komentarz do „Songs From The Big Chair”, tzn. jest jakiś loop perkusyjny, jakaś laska coś tam mówi = skip.

-„Schrodinger’s Cat” – pewnie byłoby lepiej, gdyby w tytuł brzmiał „Dinger’s Cat”, no ale i tak inspiracje szczytne, bo to miała być w zamierzeniu próba zdyskontowania „I Am The Walrus”. Co prawda jakoś tego nie słyszę, ale i tak numer jest przedni, choć Orzabal tak o tym nie myślał, gdy zdecydował, że to się nie nadaje na „Elemental”. No cóż, gdyby weszło, byłoby pewnie najlepszym trackiem tam, ale Orzabal nie dość, że się mylił, to wychodził jeszcze wtedy z założenia, że albo coś jest doskonałe, albo nie wchodzi.

-„My Life In The Suicide Ranks” – nawet Orzabal miał siebie dosyć od czasu do czasu i tę swoją spinkę twórczą próbował odreagować, komponując w tym wypadku numer na jednym podejściu, gdy po raz 15 próbowali opracować ostateczny aranż dla „Rythm Of Life”, które wespół z Nicky Holland napisał dla Olety Adams. Tak się tym surowym jamem podjarał (niezdarny bit na maszynce, fałszujący wokal, klawisze nie w tempo itp.), że postanowił nagrać cały album w taki surowy, niedoprodukowany sposób. Oczywiście nigdy nic z tego nie wyszło. A szkoda.

-„When In Love With A Blind Man” – w tym miejscu zakiełkowało arcydzieło, jakim jest mój ulubiony numer TFF ever, czyli „Working Hour”, ale póki co brzmiało to mocno niepozornie, tzn. tak jakby „Working Hour” nagrywali jeszcze na wysokości debiutu. Reasumując: ta sama doskonała progresja akordów, ale wykon słaby taki trochę, ciekawostka.

-„Pharaohs” – trochę podobny casus, czyli kościec „Everybody Loves A Happy Ending” jako soundtrack do prognozy pogody. Taki sobie pomysł.

-„Deja Vu & The Sins Of Science” – to, jak sądzę, odpad z sesji do „Seeds Of Love”, bo jest to mocno nasycone orientalizmami to raz, a dwa, że wyposażone w mocno ekologiczne przesłanie na zasadzie zestawienia mnisich pohukiwań z klaksonami i trzaskaniem drzwiami samochodów. Fajowo to jest zaaranżowane i mocno hipnotyczne, choć faktycznie odstaje nieco od materiału z „Seeds Of Love”. A swoją drogą jest to blueprint dla kawałka, który ponad dziesięć lat później wylądował na solowym krążku Orzabala. Ten tu jest lepszy. Fajny, frapujący numer.

-„Marauders” – dziwna sprawa, bo na takim dość bladym podkładzie na maszynce i jednostajnym loopie na klawiszach, ktoś tu próbuje skonstruować wirtuozerskie solo na trąbce, grając przy tym na klawiszach. Wszystko to zmierza do zgrabnego finału. Curio.

-„Tears Roll Down” – metrum 7/8, czyli bardzo, bardzo smutna samba, która eskaluje, eskaluje i gdy już zdawać by się mogło, że nic z tego nie będzie, kończy się fajowym, dramatycznym finałem, który trwa kilkanaście sekund i zamiast przejść w jakieś jałowe dłużyzny, po prostu się urywa.

-„New Star” – a to jest co ciekawe piosenka, która otwiera film o złowrogiej w polskim kontekście nazwie „Ich Troje” i jest to otwarcie bardzo udane. Obejrzyjcie sobie film, bo wbrew pozorom to ujmująca komedyjka o urokach amerykańskiego życia studenckiego i chwiejnej tożsamości seksualnej (polecam scenkę z namecheckingiem Scorsese).

-„The Body Wah” – Orzabal nagrywa swoje „My Life In The Bush Of Ghosts”, ale nie jest to równie dobre, co nie znaczy, że jakoś wyjątkowo złe.

-„Lord Of Karma” – w tym numerze Roland Orzabal usiłuje skrzyżować Happy Mondays z Jimim Hendrixem i oczywiście nic mu z tego nie wychodzi. Ale na szczęście droga do artystycznego sukcesu Tears For Fears jest wybrukowana takimi pomyłkami. Przeuroczy i zabawowy numer (ach, te handclapy).

-„Bloodletting Go” – b-side do „Break It Down Again” z „Elemental”, który zagrałem kiedyś przed koncertem Tigercity w Jadłodajni filozoficznej, bo uznałem, że ma supertaneczny bit, co spotkało się z następującą reakcją Kuby Ambrożewskiego: ładnie grasz, Łukasz, tylko czemu tak smutno?. No właśnie „Bloodletting Go” jest równie ładne, co smutne. Czyli bardzo.

-„Always In The Past” – zły brak bliźniak do „Advice For The Young At Heart”, czyli TFF idą ostro na parkiet w konwencji latin-popu. Jest to ujmujące i względnie taneczne, a przy tym potwierdza się fakt, że gdyby zebrać odrzuty z „Seeds Of Love” to wyszedłby z tego kto wie jak dobry album. Aha i propsy za fajowy saksofon.

-„Sea Song” – ten oto cover Wyatta to z kolei b-side do „I Believe”, co nie jest jakoś szczególnie zaskakujące, skoro „I Believe” było dla niego hołdem. To zresztą był mój pierwszy kontakt z tą przewspaniałą kompozycją i gdy w końcu usłyszałem oryginał nie mogłem się nadziwić jak też dziwny jest Robert Wyatt. No bo odrzyjcie Wyatta z wyattyzmów, a później znów je przywróćcie... creepy.

-„Ashes To Ashes” – to oczywiście cover Bowiego, który TFF zarejestrowali na potrzeby jakiejś tributowej składanki dla NME (na tej samej składance Blur coverowali „Maggie May”). Miał on być w zamierzeniu megaoryginalny, ale Orzabal się poddał w starciu z geniuszem swojego mentora, bo po prostu nie potrafił wymyślić nic, co by było jakimkolwiek USPRAWNIENIEM oryginału. W związku z czym oryginał i cover praktycznie niczym się nie różnią. Ale hej, to wciąż zajebista piosenka.

-„Empire Building” – ośmiobitowy loop podkradziony Simple Minds z intro jednego z ich numerów, na którym TFF próbowali zbudować całkiem nową kompozycję. Nie udało się.

-„The Way You Are” – singiel wydany pomiędzy premierą debiutu i sofomora, będący gratką dla fanów i zapisem stanu przejściowego w historii grupy. Przy okazji mogłoby to być fajowe epitafium dla Tears For Fears, gdyby nigdy już się reaktywowali. Ale niestety zrobili to.

Zdjęcie Everybody Loves A Happy Ending

Tears For Fears znikli z widnokręgu wraz z nastaniem lat dziewięćdziesiątych. Smith obraził się i odszedł z zespołu, a Orzabal przeszedł quasi-indie-rockowy makeover, próbując bezskutecznie dostosować się do dekady, która odmawiała muzyce pop wartości. Nadzieja na lepsze czasy pojawiła się w połowie lat zerowych – ejtisowe brzmienie doczekało się rehabilitacji, rekordy popularności bił „Mad World” w wersji Gary’ego Julesa, a Orzabal i Smith dali sobie spokój z beefem. Niestety comeback Tears For Fears się nie udał, bo i próba wymyślenia The Beatles od nowa udać się nie mogła. Z całego „Everybody Loves A Happy Ending” tylko cukierkowe „Closest Thing To Heaven” udanie nawiązuje do dni chwały. Bo choć refren (i teledysk ze śp. Brittany Murphy) ugina się pod ośmioma tonami lukru, to całość jest leciutka jak ptasie mleczko. I nawet gdy ocierają się o autoplagiat („Sowing The Seeds Of Love”), to sięganie po sprawdzone patenty bardziej rozczula niż irytuje. Ot, takie słodkie postscriptum dla dokonań sprzed dwudziestu lat. – cóż mogę więcej napisać/powiedzieć ponad to, że zgadzam się ze sobą? Aha, może tyle, że ww. notka została opublikowana podczas wielkiego odliczania do Podsumowania Dekady na Screenagers, gdy każdy z redaktorów prezentował swoje ulubione kawałki, które nie trafiły do puli stu najlepszych redakcyjnych singli.

Łukasz Błaszczyk (10 listopada 2011)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: Yer Blue
[27 października 2017]
Hej. Wybiera się może ktoś na jakiś koncert Tears for Fears w przyszłym roku w Anglii? Ja poważnie myślę na LiIverpoolem, 8 maja. Bilety w sprzedaży od 3 listopada.
https://www.stereoboard.com/tears-for-fears-tickets
Gość: jw
[30 stycznia 2016]
Najlepsza płyta zespołu
Gość: anielka
[25 kwietnia 2015]
Zgadzam się z przdmowca - belkot.... Autor wyraźnie cierpi na jakiś kompleks...
Gość: krzysiek
[19 lutego 2014]
lol / czytanie ze zrozumieniem
Gość: Nothing Shocking
[19 lutego 2014]
Co za bełkot! Wytrzymałem tylko do opisu trzeciej płyty. Czy autor ma jakiś kompleks na punkcie Talk Talk? Skąd to zamiłowanie do ciągłego porownywania? Wokalista Talk Talk może ma coś z orzabala, ale tylko w niższych rejestrach, bo jak słychać Roland lubi sie "powydzierać" i robi to lepiej. Talk Talk nie miało także nigdy takiego rockowego feelingu jak w TFF bo poza senth popowym The Hurting reszta dyskografii dryguje gdzieś w rejonach szeroko pojętego rocka. Boję się czytać tego dalej. Nazbyt subiektywny jest ten styl pisania. I te zarzuty, o inspiracje na pierwszej płycie, albo negowanie ich wkładu w muzykę...otoz Panie recenzenie ten duet (nie liczę muzykow sesyjnych grupy) czyli Curt i Roland zainspirował inne duety popowe czy pop rockowe od Erasure i Pet Shop Boys, po Wolfsheim czy Hurts. Fascynacja Billiego Corgana ich debiutem miała swoj upust w genialnej płycie Siamese Dreams Smashing Pumpkins, ktora inspirowała z kolei wiele alternatywnych kapel lat 90tych. To chyba daje do myslenia.
Gość: .-.
[2 lutego 2012]
i c what u did there!
Gość: Jarek
[2 lutego 2012]
Zróbcie przegląd Muslimgauze
błaszczyk
[29 stycznia 2012]
Bardzo proszę i dziękuję:) Tak, TFF istnieje - o ile coś się nie zadziało ostatnio. Jakoś parę lat temu koncertowali, co prawda krótko, ale zdążyli zahaczyć parę miast w Europie i USA. Nie udało mi się na żaden załapać niestety. No i nie wydaje mi się, żeby coś jeszcze w przyszłości miało z tego być - w sensie płyty, bo chyba nie wyszło to jakoś super (komercyjnie), a na koncertach zawsze można sobie ładnie dorobić. Przeszedłbym się z chęcią.

Ale w ramach wetowania strat, to jeśli np. nie miałeś do czynienia, polecam Tomcats Screaming Outside, czyli solowy krążek Orzabala. W przeciwieństwie do płyt Smitha fajna sprawa - słuchałem ostatnio i mimo jakichś tam emerycko-hard-rockowych wtrętów da się tego słuchać z przyjemnością. Ewentualnie jest Coś Tam Science Emiliany Torrini, które Orzabal produkował i trochę pisał, co zresztą słychać.

@Twój stary
Fajowe skojarzenie! King For A Day to jedna z moich ulubionych piosenek XTC, ale w życiu mi to podobieństwo nie przyszło do głowy, choć oba numery w tak oczywisty sposób podobnie "jadą".
Gość: Yer Blue
[26 stycznia 2012]
Dla mnie ulubiona ich płytą jest Raoul And The Kings Of Spain, jest niesamowicie natchniona jakimś niepokojącym duchem. Zgadzam się, że God's Mistake jest słaby ale reszta to najwyższy poziom z Sorry na czele :) Poza tym bardzo lubię jeszcze tylko 2 pierwsze ich płyty, bo już Seeds Of Love jest dla mnie zbyt komercyjna, chociaż tytułowe nagranie to mój ulubiony utwór Tears For Fears. Elemental jest juz zupełnie słaby, a nowej płyty nie słuchałem nawet. To mój ulubiony zespół z dzieciństwa, mam ogromny sentyment do ich przebojów z lat 80-tych, ale po latach jako całość broni sie wg mnie tylko Raoul - jedna z bardziej niedocenionych płyt lat 90-tych. Często do niej wracam.
Fajnie, że ktos poświecił im czas i miejsce w internecie - dzięki Lukasz.
Na koniec pytanie: czy oni jeszcze istnieja, koncertują? Chętni e bym ich gdzieś zobaczył.
Gość: Twój Stary z forum Porcys
[16 stycznia 2012]
Polecam porównanie "Everybody Wants to Rule the World" z "King For a Day" XTC, bardzo interesujące. Nie posądzam o plagiat, widzę to bardziej jako ciekawe podobieństwo!
Gość: Marcelina
[15 listopada 2011]
Kocham ich!!! chciałabym mieć taki zespół i tak grać i śpiewać jak oni, urodziłam się jak byli na szczycie, to coś mówi, są meeeega, "change" rulez .
Gość: Sajmonerd
[14 listopada 2011]
"Tears for Fears grali kiedyś ska" - oj, nierzetelność dziennikarska wychodzi z butów. Pierwszy album TfF to kontynuacja Graduate, a elementy ska to tylko dodatek (wspomniany singiel). Na "Acting my Age" mamy za to typowy post-jamowy mod revival i songwriting tylko o krok za tym, co w tym samym czasie robili Squeeze (porządny krok, ale...). Swoją drogą co się polski dziennikarz nie zabierze za ska i modsów, wychodzi kwiatek - jak ten specjalista z Teraz Rocka, który w jakiejś recenzji napisał, że dopiero bodaj Rumble Strips pokazali, że albumy ska na półce fana The Jam to nie wstyd.
Gość: blaszczyk nzlg
[11 listopada 2011]
Dziekuje:) Tak, tez bym z checia zobaczyl i przeglad Blue Nile i te teksty podsumowaniowe.
Gość: tak tak
[11 listopada 2011]
Może byście dodali te teksty z odliczania podsumowania? Przecież były fajne
Gość: glbgrzrk nzlg
[11 listopada 2011]
świetnie napisane jest to <głaszcze>
Gość: ethan
[10 listopada 2011]
teraz czas na Blue Nile, zwłaszcza, że dyskografia wybitna, a niezbyt obszerna
Gość: błaszczyk nzlg
[10 listopada 2011]
Hmm, no tak, to jednak uogólniające dość było. Po prostu chodziło mi o tych kilka fajowych albumów, które wyszły w podobnym czasie i były efektem bardzo podobnej zajawki na nie-zachodnie granie/myślenie. W ogóle chcieliśmy kiedyś z Sajewiczem zrobić taki zbiorczy ficzer o tym trendzie, ale coś nam zabrakło czasu.
Gość: pszemcio
[10 listopada 2011]
>wysyp inspirowanych Orientem arcydzieł z pierwszej połowy >lat osiemdziesiątych, (...), &#8222;Remain In Light&#8221; Talking Heads

RIL to chyba afryka bardziej nie?
Gość: kuba a nzlg
[10 listopada 2011]
I jeszcze chciałem powiedzieć, że wczesny image Curta Smitha lekko antycypuje Kamila Bednarka, dziękuję dobranoc.
Gość: kuba a nzlg
[10 listopada 2011]
U mnie też w ścisłej czołówce. Dawno temu ustaliłem sobie, że numerem jeden jest "Head Over Heels", natomiast w ostatnich miesiącach często wracam sobie do singli z debiutu - tu obstawiałbym niewspomniane w ogóle w Twoim tekście "Change".
Gość: błaszczyk nzlg
[10 listopada 2011]
Aha i jeszcze taka ciekawostka, do której w sumie nie było trudno się dokopać, ale którą przeoczyłem - z tego ich szkolnego zespoliku Neon wywodzi się Rob Fisher, który później (hello, Mondeo) udzielał się w duecie Climie Fisher.
Gość: błaszczyk nzlg
[10 listopada 2011]
No tak, też się nad tym zastanawiałem, ale wpływ TFF jeśli już, to jest jakiś taki niepisany, podskórny (nikt się na nich jakoś otwarcie nie powołuje). Tzn. gdy myślę o muzyce pop lat osiemdziesiątych, staje mi przed oczami "Songs". Do niedawna zresztą za punkt kulminacyjny uznawałem "Seeds", bo oni pewne wątki, sygnalizowane na "Songs", rozwinęli dopiero na trzecim krążku, ale i tak za ich największe osiągnięcie zawsze będę uważałdrugi album. A co do "Working Hour" to to jest na luzie (wobec tylu fajowych piosenek!) moja ulubiona kompozycja TFF.
Gość: kuba a nzlg
[10 listopada 2011]
Dopiero niedawno w pełni doceniłem "Songs...". Nie do końca podzielałbym opinię, że to nie był wpływowy zespół - poza tym, że zainspirował całkiem sporo niezłej muzyki, to jego wpływ zaznaczył się przede wszystkim na sposobie, w jaki dziś wyobrażamy sobie połowę lat osiemdziesiątych w muzyce - nic chyba lepiej nie definiuje roku 1985 niż kawałki w rodzaju "The Working Hour", którego finałowa sekwencja tak mnie ujmuje, że gdybym miał umiejętności i dostęp do studia nagraniowego, to wydałbym 25-minutową instrumentalną EP-kę z takim brzmieniem i tematami :)

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także