Gang Of Four feat. Alison Mosshart
Broken Talk
Parafrazując samych Gang Of Four: „to hell with musical poverty!”. I w sumie ciężko powiedzieć coś innego o tym numerze, bo przy całej swojej niegroźnej brzydocie nie jest nawet chwytliwy. Bez dwóch rozpoznawalnych metek pewniakiem zginąłby wśród setek podobnych, anonimowych reprezentantów muzyki klubowej z rockowym instrumentarium. Bo tak to chyba trzeba nazywać. Najgorsze jest jednak to, że z idiomu Gang Of Four ostały się tylko nieśmiało tnące, funkowe gitary (reprezentowane przez ostatniego członka oryginalnego składu, Andy'ego Gilla), które jednak bawią się w tle niczym podpity prawiczek na pierwszej potańcówce – efekciarsko (ale w przewrotny sposób) i bez szans na powodzenie. Z kolei sekcja rytmiczna brzmi jak pobrana z cyfrowej biblioteki, a więc mamy do czynienia z kompletnym, całkiem odważnym make-upem. Sęk w tym, że odhumanizowanie brzmienia za sprawą masy efektów łatwo przechodzi w całkowite od-gustowienie, co ostatecznie przynosi efekt zupełnie odwrotny do wygładzania zmarszczek. „Broken Talk” w pewnych momentach przypomina wizytę na jakimś tanecznym after-party po pokazie mody inspirowanej tzw. modern-rockiem, chociaż nawet tam nie słucha się już chyba tak nieświeżych prób bycia świeżym. Gra Gilla pachnie zresztą mocno klimatem stary człowiek, a może, co niemal zawsze pachnie bardzo brzydko. Ratować sprawę ma jeszcze wtargnięcie na imprezę w towarzystwie ikony młodego pokolenia, ale umówmy się – raczej ikony stylu niż muzyki. Nie ukrywam, że nie lubię twórczości Alison Mosshart, ale też i wcale nie sięgałbym po złośliwości, gdyby tylko „Broken Talk” nosiło znamiona jakiejkolwiek ambicji różnej od $.