Wywiad z Furtkiem

Obrazek Wywiad z Furtkiem

Emilia Stachowska: Krzysztof Kwiatkowski pisał swego czasu, że „Furtek to koleś, który może się żali, ale w taki sposób, że ma się ochotę z nim pogadać i gdzieś tam tli się nadzieja na lepsze jutro”. O jakich zdarzeniach i emocjach opowiadasz najczęściej? Co najbardziej cię porusza?

Furtek: Krzysiek postawił odważną tezę, bo z tą nadzieją to różnie bywa. Kilka zdarzeń, na które ludzie dojrzali emocjonalnie reagują w sposób „dorosły”, spowodowało, że Furtek stał się kolesiem, który się żali i bywa w tym mocno obciążający. W rozmawianiu mistrzem nie jestem, więc dialog ze mną to często robota dla wytrwałych. Podejmowanie tematów trudnych lub/i związanych z emocjami, odkąd pamiętam, sprawiało mi ogromny problem i zazwyczaj były to mniej lub bardziej żałosne ucieczki. Jednak to się nieco (z różnych powodów) zmieniło - bo mam teraz kilka osób, którym napieprzam o swoich smutach i jeśli to teraz czytają, to pewnie się uśmiechają na pytanie „O czym Furtek gada najczęściej?”. Oni wiedzą. Porusza mnie mnóstwo rzeczy, ale bodaj większość z nich przepuszczam przez, za przeproszeniem, osobisty pryzmat - egocentryk jestem. Przyroda mnie nad wyraz porusza - chciałbym o niej umieć pisać i mówić. Sztuka - ale o niej mówić nie potrafię. Polityka silnie na mnie działa, wkurwia i frustruje, ale leczę się z tego. Kajdany konserwatyzmu, archetypów, stereotypów, kościół katolicki, wchodzenie w sztywne ramy ról -  to też mnie mocno zajmuje i często zbyt pieniacko o tym wrzeszczę. Fajnie by było jeszcze umieć o tym pisać teksty. [śmiech]

ES: A muzyka? Jakie brzmienia, jacy artyści wywierają na tobie największy wpływ?

F: Przypomniało mi się zadanie domowe z wczesnej podstawówki. Mieliśmy przedstawić swoich ulubionych muzyków. Napisałem wówczas o Kabarecie Starszych Panów, Grzegorzu Turnale i The Beatles, co było niemałą sensacją wobec panującego i nieomal obligatoryjnego disco polo, Britney Spears, Ricky Martina, czy Enrique Iglesiasa. No, ewentualnie Metalliki. Śmiano się trochę ze mnie, więc potem chyba nieco uległem i w latach późniejszych słuchałem sporo tego, czego słuchali rówieśnicy. Jakieś hip-hopy się pojawiły (Łonę cenię i słucham do dziś), później punkrocki (do części wracam). Świadomie słuchać zacząłem późno, mniej więcej pod koniec liceum. No i dobra, powiem to - wtedy odkryłem Świetliki i mi odbiło. Kilka razy już porównywano mnie do Świetlickiego, co zresztą jest dla bardzo kłopotliwe i czuję się wtedy dość niezręcznie. Bo gdzież mi do poety! Ale tego ukryć się nie da - słowa Marcina Świetlickiego wywarły na mnie duży wpływ. Wtedy również zacząłem słuchać Radiohead. Uwielbiam brzmienie Radiohead, wszystkie płyty od „OK Computer” to dla mnie płyty ważne. Słuchałem też w tym czasie sporo trip-hopu i różnych nagrań z Ninja Tune, ale wiele z tych rzeczy znudziło mi się i w zasadzie do nich nie wracam. Potem sporo polskiej muzyki. Ścianka - duża miłość. Lech Janerka, „Nowa Aleksandria” Siekiery, „Astigmatic” Komedy, Miłość i yassy, Budyń i trochę Pogodno, Paristetris („Honey Darling” kocham) i ogrom wydawnictw z Lado ABC, Afro Kolektyw (sporo tekstów Michała Hoffmanna to dla mnie rzecz istotna), wszystkie wcielenia Błażeja Króla, Kristen, 19 Wiosen, Kurws i dziesiątki innych, polskich płyt - lwią część pominąłem. Lubię psychodelę lat 60-tych: Velvetów, Beatlesów. Krautrocka (zwłaszcza Can), Kraftwerk (wczesny bardziej), Bauhaus, Stereolab. Lubię pierwszą płytę Floydów. Samuel Baron polecił mi jakiś czas temu Syda Barretta, którego twórczości solowej nie znałem i rozjaśniło mi się, dlaczego późniejsi Floydzi mnie nie jarają. Generalnie, w ostatnich latach nadrabiałem braki, bo absolutnie za osłuchanego uznać mnie nie można. Poznawałem więc to, co znałem pobieżnie, lub pomijałem: Bowiego, Eno, Iggiego Popa, Franka Zappę, Joy Division i mnóstwo innych rzeczy. Wielką przyjemność sprawia mi słuchanie starej elektroniki, na przykład Eugeniusza Rudnika, Delii Derbyshire, Daphne Oram, albo jak Oskar Sala gra na swoim trautonium. Do tego Chopin, Bach i Debussy... A prawdopodobnie największym odkryciem ostatnich kilku lat był dla mnie Kordian Trudny. Uwielbiam gościa. Uważam, że to jedna z najciekawszych postaci polskiego podziemia, niezalu, czy jak to się tam nazywa. No i na dodatek taki ktoś ze mną współpracuje! To wszystko miało wpływ na mnie, ale nie wiem, na ile na moją muzykę, ponieważ muzykiem nie jestem i świadomie z takich wpływów korzystać nie potrafię.

ES: Właśnie, polski niezal. Twoja muzyka wydana została pod szyldem Trzech Szóstek, które - w każdej odsłonie - odniosły spory sukces w środowisku słuchaczy i artystów związanych z niezalem właśnie. Myślisz, że można tu mówić o nowym zjawisku, nowej jakości? Jak to postrzegasz?

F: Krzysiek robi po prostu dobrą robotę. Okazało się, że w jakimś stopniu wypełnił lukę. Na dodatek czymś skrajnie eklektycznym, co mi się niezwykle podoba. Sam być może już wyżej nie podskoczę, jednak trzymam za tę inicjatywę kciuki. Fajnie by było, gdyby to odbiło się jeszcze szerszym echem. Bo mówimy jednak o zjawisku bardzo niszowym, poza środowisko niezalowe chyba raczej niewychodzącym. Gdzieś na fejsie ostatnio przeczytałem czyjś komentarz, że ten cały polski niezal to z osiemdziesiąt osób. (śmiech) Nie chcę być źle zrozumiany, uważam, że Trzy Szóstki to świetna inicjatywa, która - jak na specyfikę warunków muzyczno-netowych - wyrobiła już sobie renomę. Mam na myśli to, że wydawnictwa trzóstkowe są na tyle dobre, że powinny być jeszcze szerzej znane. Powinny, ale wpływa na to mnóstwo czynników, na temat których nie chcę się wypowiadać, bo się nie znam. Myślę, że śmiało można uznać, że jest to nowe zjawisko, a jego  jakość - więcej niż dobra. Nie wiem, jak w przypadku innych, ale w mojej skali wydanie albumu w Trzech Szóstkach to wielki skok. Nie miałbym szans na dotarcie do takiej ilości słuchaczy. Przedtem znało mnie kilkanaście osób i znajomi. Sam post Krzyśka o mojej płycie to był dla mnie szok, a co dopiero to, że zaproponował mi współpracę.

ES: Długo pracowałeś nad tym albumem? I dlaczego ten tytuł: „Słabe słowa”?

F: Kilka miesięcy, czyli - jak na mnie - to krótko. To były takie kompulsywne zrywy, było mnóstwo zastojów i okresy w których w krótkim czasie robiłem bardzo dużo. Znacznie więcej czasu zabrało mi przełamanie się do upublicznienia tekstów i użycia własnego głosu. Mimo, że w założeniu miała być to płyta dla wąskiego grona znajomych. Trochę naiwnie swoje prywatne sprawy tym chciałem załatwić, ale okazuje się, że to tak nie działa. No a tytuł to z jednej strony asekuracja - autobeszt, świadomość grafomanii, a z drugiej strony miało to być wyrażenie oznaczające słabość słów, czyli to, że słowami wszystkiego wyrazić się nie da, że zawsze zostaje u mnie jakieś poczucie niedosytu wypowiedzi, czy nieumiejętność ubrania pewnych stanów w zdania.

ES: Która dziedzina sztuki jest zatem według ciebie najbardziej precyzyjna, jeśli chodzi o środki wyrazu? Chciałbyś kiedyś spróbować sił w czymś innym niż muzyka?

F: Nie wiem, jak to jest z tą precyzją. Może film i teatr?  Niewykluczone, że największy potencjał w tym względzie ma film, głównie ze względu na możliwość wykorzystania środków plastycznych, muzycznych i literackich jednocześnie. Ale może nie. Bo każdym z tych środków można chybić. Nie wiem, czy precyzja wynika z ilości środków, pewnie nie. Celnie można strzelić także czymś skrajnie prostym, jak chociażby memem. A bombastyczny film może kilkadziesiąt minut błądzić. To też zapewne subiektywne. Jeśli coś trafi w jednego odbiorcę, to niekoniecznie trafić musi w drugiego. Unikam tu wielkich kwantyfikatorów, bo się nie znam. Myślenie magiczne pojawia się u mnie dość często w różnych sytuacjach, więc zdarzało się, że fantazjowałem o jakiejś wymyślonej przez siebie scenie filmowej lub teatralnej. Ale nie, nie będę reżyserem. (uśmiech) Kiedyś pisałem opowiadania i wiersze, ale były fatalne. Chciałbym jednak umieć lepiej władać słowem, choć wątpię, żebym się odważył publikować słowo bez muzyki. Ale ostatnio próbuję swoich sił w ogrodnictwie. Zrobiłem fajne skrzynie na grządki, posadziłem warzywa i kwiatki. Poszło całkiem nieźle.

ES: A myślisz o swojej muzyce przez pryzmat obrazów?

F: Do pewnego stopnia z pewnością, jednak nie jestem specjalnie rozwinięty plastycznie. Możliwe, że jakieś predyspozycje miałem, ale je zmarnowałem. Chyba są to bardziej sceny niż obrazy. Raczej jest w tym jakiś ruch. Aczkolwiek bardzo intensywnie działają na mnie miejsca, miasta, wnętrza mieszkań czy domów, przyroda i imponderabilia z tymi miejscami związane. No ale jechać z opisowym koksem, jak – na przykład Schulz – nie potrafię. A chciałbym. (uśmiech)

ES: Właśnie: sceny i ruch. Masz na swoim koncie współpracę z teatrem. Opowiedz o niej coś więcej.

F: Mieszkałem z dziewczyną na Tauzenie w Katowicach. Okazało się, że jej koleżanka z liceum ze Szczecina również mieszka na tym osiedlu i że jest aktorką. Tak poznałem Ewę i Huberta, właścicieli Teatru Rawa. No i w 2013 Teatr Rawa wystawiał premierowo (w Teatrze Śląskim na Scenie w Malarni) spektakl w reżyserii Karoliny Maciejaszek - „Disco Pigs”. Książki Endy Walsha nie czytałem, wersja filmowa mnie nie jara, ale ten spektakl wyszedł absolutnie kapitalnie. Szkoda, że już tego nie grają. W każdym razie, okazało się, że Maciek Dziaczko (kolejna znakomita osobowość, człowiek orkiestra) ma za krótkie ręce i nie jest w stanie zrealizować na tej scenie światła i dźwięku jednocześnie, więc na dzień przed premierą na gwałt poszukiwali kogoś, kto ten dźwięk zrealizuje. Wówczas znali mnie jeszcze słabo, ale wiedzieli, że Paweł „coś tam robi z dźwiękiem'. Nie wiedzieli natomiast, że poza klikaniem na laptopie, o dźwięku, sprzęcie i tak dalej nie wiem zupełnie, ale to zupełnie nic. Poprosili o pomoc. Miałem w swoim tchórzowskim stylu odmówić, ale dostałem tęgi opieprz od dziewczyny - się przestraszyłem i poszedłem tam w piątek o ósmej wieczorem, a premiera miała być w sobotę. Jako tako poradziłem sobie z sytuacją, choć stres był to dla mnie przeogromny, bo o realizacji dźwięku naprawdę nie miałem (i nie mam nadal) najmniejszego pojęcia. Potem po prostu zaprzyjaźniłem się z Ewą i Hubertem. Zwariowali i zaproponowali mi skomponowanie muzyki do spektaklu na podstawie książki Michaela Ende - „Momo". Jest to spektakl dla dzieci (choć nie do końca, chyba jeszcze bardziej dla rodziców), a nigdy nie tworzyłem dźwięków dla małego odbiorcy. Hubert, który reżyserował, dał mi konkretne wytyczne, ale przyjął też wszystkie moje pomysły. Duża satysfakcja. Spektakl jest świetny. Ewa porusza i użycza głosu kilkunastu lalkom, opowiada wykorzystując elementy kamishibai - japońskiej sztuki opowiadania przy pomocy ilustracji, i w ogóle takie cuda tam wyczynia, że głowa mała. No ja się wzruszyłem na premierze, bo Ewa jest w tym znakomita. I brawka publicznie dostałem. Dziwne uczucie. Komponowałem później do jeszcze jednego ich spektaklu, zatytułowanego „Kabaret Ponurego Żartu". Teatr absurdu na podstawie tekstów Daniiła Charmsa. Próbowałem się wpisać w klimat absurdu właśnie, stworzyć coś niedosłownego i precyzyjnego. Precyzja znowu - chyba zwłaszcza w muzyce teatralnej jej potrzeba. A dla kogoś, kto nie jest muzykiem, nie jest to rzecz łatwa.

ES: Z jednej strony bardzo osobiste „Słabe słowa”, tutaj zaś muzyka dla dzieci oraz klimat absurdu. Jak się odnalazłeś w tych konwencjach?

F: Tak naprawdę, to te całe „Słabe słowa" miały być jeszcze bardziej osobiste. Odrzuciłem sporą część materiału w której wywalałem flaki. Ale opamiętałem się, było to zbyt żenujące nawet dla mnie i po prostu bardzo złe. W życiu też tak mam. Często karmię się myślami i stanami, które z perspektywy czasu wydają mi się absurdalne, a słowa, które padają wówczas z mojej paszczy, są niepotrzebne i szkodliwe. Bardziej niż autocenzurą, było to jakimś spojrzeniem z dystansu i summa summarum, wypowiedź stała się przez to bliższa temu, co naprawdę we mnie siedziało. I jeśli jestem z siebie dumny w kontekście tego albumu, to właśnie z powodu tego, co z niego szczęśliwie zniknęło, a ściśle rzecz ujmując - z powodu samego aktu unicestwienia. [śmiech] We współpracy z Teatrem Rawa najfajniejsze dla mnie było to, że okazało się, iż oprócz jasnych, rzeczowych wytycznych reżysera (dzięki którym nie musiałem zastanawiać się, czego ode mnie się oczekuje), miałem sporo wolności i sam mogłem proponować pewne rozwiązania. Ba, na dodatek nie tylko w kwestii muzyki. Połaskotało to moje ego. Od Ewy i Huberta dostałem mnóstwo zaufania i w zasadzie nie wiem, z czego to zaufanie wynikało – zwłaszcza, że byłem w temacie muzyki teatralnej zielony. Odnalazłem się w tym przede wszystkim dzięki temu, że oba te spektakle po prostu bardzo mi się podobają. Ale też dzięki komfortowi pracy (mimo zabójczego tempa), jasno wyznaczonemu celowi przy pewnej swobodzie twórczej i poczuciu bycia częścią zespołu, co zresztą było dla mnie mega zaskoczeniem, bo wydawało mi się, że nie potrafię współpracować. W przypadku „Momo", w dużym stopniu  brałem udział w procesie powstawania spektaklu. A dzieci postanowiłem potraktować poważnie, więc za wszelką cenę starałem się uniknąć infantylności. W dużej mierze dźwięk w tym przedstawieniu jest bodźcem, który pomaga dzieciom uruchomić wyobraźnię. Oprócz lejtmotywu, musiałem oddać dźwiękowo klimat kilku scen, a także przygotować dźwięki typu tykanie zegara, hamowanie samochodu, dzwon na wieży itd. A „Kabaret Ponurego Żartu" widziałem kilkanaście razy, zanim zrobiłem doń swoją muzykę, ponieważ zastąpiła ona istniejący wcześniej soundtrack. Tam muzyka pełni nieco inną funkcję niż w „Momo”, przede wszystkim pomaga w zachowaniu rytmu spektaklu. Zrobiłem sporo połamanych bitów z bujającym się tempem, wszystko w bardzo elektronicznym klimacie, co w przypadku tekstów z końcówki lat dwudziestych ciekawie zadziałało. Ogólnie rzecz biorąc - fajna zabawa z tym teatrem.

ES: Mówisz, że nie czujesz się dobrze w temacie realizacji dźwięku, w tych wszystkich kwestiach technicznych. Lubisz takie surowe, organiczne brzmienie?

F: Jeśli chodzi o bycie realizatorem dźwięku, to bezsprzecznie nie znam się na tym. Niewiele również wiem o prawdziwych instrumentach, kablach, mikrofonach itd. Jednak w kwestii samej produkcji muzycznej trochę się przez te kilkanaście lat nauczyłem. Ale i w tym temacie moja wiedza teoretyczna nie jest specjalnie zaawansowana. Myślę, że solidne rzemiosło pozwoliłoby mi wiele efektów uzyskiwać sprawniej i że dzięki niemu mógłbym tworzyć jeszcze swobodniej i pełniej. Teraz często wpadam w swoje wyuczone, wypróbowane schematy, a jednocześnie to wszystko opiera się w znacznym stopniu na przypadku i jego konsekwencjach. Chciałbym więcej umieć, szybciej i bardziej świadomie osiągać brzmienia które wymyślę sobie w głowie. A surowość i „organiczność”? Chyba ciężko o tym mówić w kontekście muzyki w całości powstającej na komputerze. Ale może się mylę.

ES: Umiałbyś jakoś opisać te „zawieszone”, wyobrażane brzmienia? Jaki efekt chciałbyś uzyskać?

F: Ciągle mi coś gra w głowie. Przychodzą jakieś melodie, wystukuję rytmy. I prawie wszystko przepada. Pamiętam, że już jako dzieciak. usłyszawszy jakąś melodię. bardzo szybko umiałem ją zagrać jednym palcem na pianinie. Pianino stało u babci, gdzie spędzałem większość wakacji. Całymi dniami potrafiłem plumkać. Mówiąc nieskromnie - myślę, że mam jakiś zmysł do kompozycji i nie najgorszy słuch. A jednak sprzężenie tego, co powstaje we łbie z tym, co ma powstać finalnie, albo się nie udaje, albo przychodzi z potężnym trudem. Do głowy pomysły przychodzą mi z lekkością, a z głowy muszę je wydobywać jak węgiel. Wydaję mi się, że wynika to z tego, że nie potrafię grać na żadnym instrumencie. Słaby jestem w pisaniu o brzmieniach, dla mnie to jak  „tańczenie o architekturze”. To wyobrażone jest najczęściej znacznie melodyjniejsze niż to, co nagrywam. Czasem są to bogate aranże z mocno urozmaiconymi harmoniami i rytmami. Ale z drugiej strony, chciałbym umieć też uzyskiwać więcej przy użyciu mniejszej ilości środków.

ES: Wiadomo już coś na temat następcy „Słabych słów”?

F: Co nieco. Wiadomo, że będzie się to nazywało „Gorzej”, dlatego że Kordian Trudny robi album „Lepiej”. Co więcej - to nie ja na pomysł tytułowej korespondencji z Kordianem wpadłem. Tak miał nazywać się tomik znakomitej, bydgoskiej poetki i graficzki Agnieszki Bykowskiej, ale ostatecznie nazwała go „Zgorzej Jaźniej”, więc wziąłem sobie to nieużywane „Gorzej”. Wiadomo też, że okładkę zrobi moja przyjaciółka, wspaniała Ewa Godlewska (autorka okładki „Słabych słów”). Ewa być może zrobi również teledysk. Będą goście na płycie, znakomici muzycy. Ale przedstawię ich, gdy wszystko będzie dopięte i ponagrywane. Album pojawi się na Trzech Szóstkach 6 września - na moją trzydziestkę.

ES: Czyli muzyka, obraz i tekst znów będą ze sobą w ścisłej relacji?

F: Kiedy patrzę na swoje teksty „na papierze”, to widzę, że bez dźwięku nie dają rady. Nie jestem poetą. Wybrzmiewają tak jak chcę dopiero z muzyką, więc relacja słów i dźwięków to coś fundamentalnego dla tego co robię. Przynajmniej takie mam założenie. Nie wyobrażam sobie “Słabych słów” bez fotografii Ewy. Związało mi się to ze sobą bardzo mocno. Ale nie wiem, czy tę relację można nazwać ścisłą. Jest w niej jakaś nieścisłość, niedookreślenie i właśnie ona mi się najbardziej podoba. Może jest w tym jakiś rodzaj dialogu, ale nie chcę pieprzyć od rzeczy. Z Ewą sporo rozmawiamy, jej sposób myślenia jest dla mnie szalenie inspirujący. Imponuje mi. Bardzo się od siebie różnimy i poniekąd dlatego już cieszę się na współpracę z nią przy „Gorzej”.

ES: I na koniec: dlaczego nie chcesz występować na żywo, np. w takiej kameralnej, akustycznej (elektroakustycznej?) odsłonie?

F: Nigdy tego nie próbowałem, boję się sceny. Boję się panicznie póki co. A poza tym, nie mam jeszcze pomysłu, jak taki koncert Furtka miałby wyglądać, biorąc pod uwagę moje nieumiejętności i brak sprzętu. Mógłbym siąść w fotelu obok stolika ze świecami i w swetrze recytować teksty do podkładów, najlepiej przearanżowanych na rozstrojone gitary akustyczne. No mógłbym. Może kiedyś. Po cichu czasami marzę o koncertowaniu z instrumentalistami. Ale na razie nie ma takiego tematu.

Emilia Stachowska (6 lipca 2018)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także