The Mars Volta

Warszawa, Stodoła - 21 czerwca 2005

Zdjęcie The Mars Volta - Warszawa, Stodoła

Pierwsze zaskoczenie przyszło jeszcze przed koncertem. Wiedziałem, że The Mars Volta mają wielu miłośników w naszym kraju, ale nie spodziewałem się, że aż tylu z nich wybierze się na występ zespołu, za który przecież trzeba było wcale niemało zapłacić. Dlatego sporo czasu spędziliśmy w kolejce do Stodoły, oglądając między innymi pokaz koszulek, po których staraliśmy się rozszyfrować profil muzyczny fanów amerykańskiej kapeli. Okazuje się, że w równej mierze są to miłośnicy różnych odłamów metalu (Metallica, Iron Maiden, System Of A Down), prog-rocka (King Crimson, Porcupine Tree), grunge’u (Soundgarden), punk-rocka (Ramones) oraz brytyjskiej alternatywy (Radiohead). Czy należy się jednak temu dziwić? Czy The Mars Volta nie łączy w swojej twórczości elementów wszystkich tych gatunków?

Koncert miał zacząć się o 20:00, więc punktualnie o tej godzinie zajęliśmy upatrzone miejsca – blisko sceny ale jednocześnie bezpiecznie daleko od tak zwanego „kotła”. Ponieważ zespół nieco zwlekał z rozpoczęciem występu, mieliśmy okazję nacieszyć oczy sprzętem rozstawionym na scenie. A wierzcie mi, było na co popatrzeć. Drugie zaskoczenie pojawiło się, kiedy zacząłem się wsłuchiwać w muzykę, umilającą oczekiwanie na gwiazdę wieczoru. Przyznaję bez owijania w bawełnę, że niewiele z tych utworów znałem, a w większości przypadków nawet nie potrafiłem odgadnąć wykonawcy. Ich dobór wszakże zdradzał rozległe inspiracje The Mars Volta – od niezależnej muzyki emo i punk, poprzez hard rocka aż po muzykę etniczną. Na szczęście grupa nie kazała na siebie długo czekać i wywoływana raz po raz przez fanów, po około połowie godziny wyszła na scenę. I w tym mniej więcej momencie możecie zapomnieć o obiektywnej relacji z koncertu.

Cedric Zavala Bixler

Cedric jest bogiem... albo demonem, biorąc pod uwagę jego image. Różne rzeczy można o nim mówić, różne opinie na jego temat mieć, ale nie sposób nie przyznać, że jest to jeden z najwybitniejszych obecnie wokalistów rockowych. Z jednej strony dysponuje bardzo silnym głosem i niespotykaną w tej stylistyce skalą. Z drugiej potrafi z tych walorów zrobić użytek, i zaśpiewać czysto, a jednocześnie przemycając ogromne pokłady energii. Fani zespołu, znający nagrania studyjne na pewno wiedzą, co mam na myśli. Wszystko to, co robiło wrażenie na płytach, na koncercie zostało spotęgowane faktem obcowania z tą legendą amerykańskiej muzyki rockowej niemal twarzą w twarz. Nie jest to może showman w klasycznym rozumieniu tego słowa. To raczej mistrz ceremonii. Każdy jego ruch, każdy gest i wyśpiewane słowo były wkomponowane w występ i dokładnie przemyślane. Dzięki niemu tego wieczoru zatarła się granica pomiędzy koncertem a teatralną sztuką.

Omar Alfredo Rodriguez Lopez

Omar jest geniuszem. Niewielu jest innych muzyków, którzy potrafiliby przez dwie i pół godziny niemal bezustannie wydobywać z gitary takie dźwięki, jakimi raczył nas drugi z frontmanów The Mars Volta. Jeżeli nawet na chwilę dawał odpocząć swojemu instrumentowi, to tylko dlatego, że konstrukcja utworu wymagała od niego przejęcia sterów za konsoletą efektów elektronicznych. Przez większość czasu jednak Omar atakował swoją opętańczą gitarową solówką, wyniesioną wyeksponowaną na pierwszym planie. Często wpadał w długie improwizacje, prowadził rozwleczone do kilkunastu minut przerywniki, by w pewnym momencie płynnie przejść do znanego wszystkim motywu, zwiastującego konkretny utwór. Postronnemu obserwatorowi mogłoby wydać się to nużące, jednak prawdziwi fani nie mogli narzekać na końcowy efekt. Jeżeli tylko ktoś dał się porwać tej muzyce, bez wątpienia wpadł w trans podtrzymywany każdym kolejnym dźwiękiem. Dźwiękiem nie tylko, choć w dużym stopniu, gitary Omara.

The Mars Volta

The Mars Volta, bowiem sam Cedric i Omar to najwyżej połowa sukcesu. Za ich plecami, nieco w cieniu, na sukces zespołu pracujowała pozostała szóstka muzyków. Bez nich nie było by ani The Mars Volta, ani spektaklu, który odbył się w klubie Stodoła. Wielki szacunek należy się zwłaszcza perkusiście Johnowi i gościowi odpowiedzialnemu za sekcję dętą. Ten pierwszy wykazał się niesamowitą wytrzymałością i nieprzeciętnym kunsztem. Przez cały koncert, bez względu na to, czy zespół grał jeden ze swoich utworów, czy wpadał w wymyślne improwizację, bębniarz nieustannie utrzymywał szybki i wyjątkowo pokręcony rytm. Z kolei solówki na flecie poprzecznym przebijające się na pierwszy plan w bogatych aranżacyjnie melodiach były prawdziwym majstersztykiem.

W występie The Mars Volta było coś mistycznego. Zespół zapowiedział, że zagra dwie i pół godziny, i słowa dotrzymał. Cały koncert był dokładnie zaplanowany i przemyślany - nie było mowy o niedociągnięciach. Momentami bardziej przypominało to swoiste misterium niż koncert, bądź co bądź, rockowy. Ani Cedric, ani Omar nie nawiązywali kontaktu z publicznością, nie odezwali się do niej słowem. Nie było zresztą na to czasu, bowiem cały występ tak naprawdę stanowił jeden, długi utwór muzyczny, na który składały się momenty znane z płyt, połączone instrumentalnymi improwizacjami. Po krótkim intro zaczęło się od „Drunkship Of Lanterns”, czyli szaleńczej jazdy napędzanej afrykańskimi bębnami. Po nim zespół zagrał „Concertinę”, jeden ze swoich najlepszych i jednocześnie najmniej znanych utworów, pochodzący z debiutanckiego „Tremulanta”. Ze starszego materiału usłyszeliśmy jeszcze „Roulette Dares” i „Take The Vail Cerpin Taxt”. Reszta została zaczerpnięta z ostatniego studyjnego albumu Amerykanów „Frances The Mute”. W różnej kolejności i w różny sposób pocięte, zagrane zostały „Cygnus... Vismund Cygnus”, „L’Via L’Viaquez”, „The Widow” i na zakończenie obszerne fragmenty „Cassandra Gemini”. I o ile do tej pory miałem co do tych kawałków mieszane uczucia, o tyle po usłyszeniu ich na żywo wreszcie zrozumiałem, w jakim celu tak naprawdę zostały skomponowane i nagrane. Potwierdziło się wszystko to, co do tej pory o zespole słyszałem - prawdziwą klasę ujawnia on dopiero na koncertach. Po dwóch i pół godzinie hałasu, ekstazy, bólu i radości, zespół ukłonił się i zszedł ze sceny. I to był koniec. Większość ludzi nie miała wątpliwości, że nie ma co liczyć na bisy. Zresztą idę o zakład, że tylko nieliczni czuli jeszcze o tej godzinie niedosyt...

Jeśli chodzi o minusy, to jedynym, za to zgodnie przez wszystkim potwierdzonym, było złe nagłośnienie. Organizatorzy mogli chyba przewidzieć, że na występie takiego zespołu jak The Mars Volta brzmienie będzie wyjątkowo istotne. Tymczasem początek koncertu stał pod znakiem dźwiękowego chaosu, z którego momentami wyłaniała się jedynie partia gitary (cztery wzmacniacze Orange skierowane bezpośrednio w widownię zrobiły swoje). Głos Cedricka w dwóch pierwszych utworach dane było usłyszeć tylko wybranej grupie osób, które przypadkowo stały w odpowiednim miejscu i zadały sobie trud intensywnego wbicia się uszami w falę dźwięku docierającą ze sceny. Potem na szczęście dźwiękowcy poprawili nieco ustawienia (a może uszy same się przyzwyczaiły) i wszystko zaczęło brzmieć w miarę rozsądnie. Było to drobne niedociągnięcie, które spowodowało, że koncert zbliżył się do doskonałości, ale jej nie osiągnął. Może to i dobrze. Bez wątpienia było to jedno z najważniejszych dla mnie muzycznych wydarzeń, nie tylko w tym roku. Kto wie, może gdybym nie doszukał się słabszych punktów, nie miałbym już czego w tej materii oczekiwać...

Przemysław Nowak (8 lipca 2005)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także