Coldplay, Richard Ashcroft
Berlin, Wuhlheide - 19 czerwca 2005
Trudno powiedzieć, jakie miałam oczekiwania jadąc na ten koncert. Chciałam dobrze się bawić, zobaczyć wielką gwiazdę, skosztować odrobiny atmosfery festiwalowej w mieszczącym 15 tys. ludzi berlińskim amfiteatrze, sprawdzić, w jaki sposób Coldplay szykuje się do nadchodzącego festiwalu w Glastonbury... Chciałam też się przekonać, ile jest warta nagonka krytyków zespołu i czy muzycy potrafią się przed nią obronić dając dobry koncert. A nade wszystko miałam w pamięci słowa kolegi ze Screenagers: „Coldplay na płycie to pikuś. Idźcie na koncert!”
Ale zanim Coldplay miał odpowiedzieć na moje wszystkie pytania, na scenie pojawił się legendarny chudzielec Richard Ashcroft. Były lider The Verve zaserwował nam zestaw piosenek na gitarę, lub na gitarę i pianino, w bardzo skąpych aranżacjach, obojętnie przyjętych przez widownię. Takie evergreeny, jak „History”, „Lucky Man”, „The Drugs Don’t Work” uleciały w niebo i tylko nieliczni spośród kilkunastu tysięcy zebranych podnosili głowę znad piwa żeby świadomie ich posłuchać. Dopiero finałowy utwór spotkał się z cieplejszym przyjęciem. To „Bittersweet Symphony”, przy którym wstali już wszyscy i Ashcroft mógł zejść ze sceny żegnany oklaskami. Podziękował jeszcze zespołowi Coldplay za to, że nie bał się dać mu szansy, kiedy nikt inny nie odważył się tego zrobić. Nie jestem pewna, ile szans Ashcroft jeszcze dostanie: jego występ był nijaki i niezaangażowany, a on sam – daleki od powalenia wszystkich swoją osobowością sceniczną. Nie miałam jednak czasu opłakiwać tej upadłej legendy, bo nadszedł czas na gwiazdę wieczoru.
Są. Wychodzą na scenę, ubrani na czarno, tak jakby chcieli pokazać, że chodzi im tylko o muzykę, a nie o stroje, dodatki i ozdobniki. Chris Martin nadal wygląda bardziej jak nauczyciel geografii niż gwiazda rocka. W tle, jako scenografia, olbrzymie cyfry, które odliczają sekundy do rozpoczęcia... Zaczynają. Na początek trzy utwory z trzech różnych płyt, „Square One” rozgrzewa, „Politik” podrywa (Chris zmienia jeden wers i ku uciesze widzów śpiewa: „give me Rammstein am Berlin”), a klasyczne „Yellow” porusza i przypomina wszystkim, dlaczego ten zespół stworzony został by grać na największych scenach przed dziesiątkami tysięcy ludzi.
Koncert wypełniają utwory ze wszystkich płyt Coldplay: słyszymy hity „God Put A Smile Upon Your Face”, „Warning Sign”, „The Scientist” a między nie wpleciony nowy materiał: „Low”, „White Shadows” (podczas którego Martin wykonuje swój szalony wirujący taniec z wyciągniętymi ramionami), oraz entuzjastycznie przyjęty singiel „Speed Of Sound”. Proste gitarowe riffy, podstawowe nuty na basie i mało skomplikowane sekwencje perkusyjne zostawiają Chrisowi ogromną przestrzeń na śpiew. Nawet na olbrzymich stadionach mamy wrażenie, że on śpiewa tylko dla nas, że jesteśmy w małym coldplayowym pokoiku: tylko my i te piosenki. Tak jest zwłaszcza podczas akustycznego interludium, kiedy zresztą po raz pierwszy i ostatni mamy okazję się przekonać, że muzycy Coldplay nie ograniczają się jedynie do akompaniowania wokaliście. Oświetlenie zmienia się na bardziej kameralne, zespół podchodzi do krawędzi sceny. Perkusista Will Champion zasiada do keyboardu, basista Guy Berryman chwyta za gitarę, i za chwilę słyszymy „Don’t Panic”, które przekonuje nas ostatecznie, że świat jest jednak piękny. To właśnie te piosenki - pozornie mało wymagające optymistyczne stadionowe hymny, niosą ze sobą fantastyczną emocjonalną siłę. Tak, jak dedykowana Johnny’emu Cashowi „Til Kingdom Come” oraz „Everything’s Not Lost”. Na koniec dostajemy jeszcze „Clocks”. Chris gra i śpiewa jak w transie, im bliżej końca tym bardziej przyspiesza, uderza w instrument jak opętany by na koniec paść na pianino jak przy ataku narkolepsji. Minęła godzina i 15 minut i nie mamy dość. Na bis „In My Place” oraz „Fix You”, jeden z jaśniejszych punktów na „X & Y” z podniosłym, pięknym finałem.
Chris Martin ma najlepszą robotę na świecie i świetnie ją wykonuje, dając ludziom dokładnie to, czego chcą. Jest wielką gwiazdą bez odrobiny gwiazdorstwa w swoim zachowaniu. Nie znamy go, ale myślimy, że jest miłym człowiekiem. Ten wizerunek sprawdza się doskonale. Przez cały występ Coldplay sprawia wrażenie zespołu mającego pełną kontrolę nad tym, co robi, nie popełnia ani jednego błędu, serwuje nam ujmujące melodie, zapowiedzi okraszone subtelnym poczuciem humoru, grę świateł, techniczną perfekcję i muzyczny geniusz. Czego można było chcieć więcej? Może tylko „Trouble”...