The Bravery, Spitting Off Tall Buildings
Berlin, Klub Magnet - 11 maja 2005
Było wszystko, czego można się było spodziewać po tym zespole: żel, pomalowane paznokcie, make up i strojenie min. Ale najważniejsze, że była też, a raczej – przede wszystkim – spora dawka znakomitej muzyki.
Kiedy dowiedziałem się z najważniejszego (bo jedynego) polskiego pisma o muzyce rockowej, z artykułu autorstwa największego (bo jedynego) autorytetu w dziedzinie alternatywnego rocka, że Sam Endicott, wokalista zespołu The Bravery, to najgorętsze ciało sezonu, wiedziałem, że muszę zrobić wszystko, żeby trafić na koncert tej grupy. No i udało się. Co prawda nowojorczycy z The Bravery nie doczekali się jeszcze takiej sławy i zaiste kultowego statusu jak ich koledzy z dzielnicy, Interpol, więc nie wypełnili publicznością sporej hali, a tylko dość mały klub z iście miniaturową sceną. Ale ci, którzy wybrali się na ten koncert nie mogli żałować – po pierwsze: piątka chłopaków z drugiej strony Oceanu naprawdę pokazała klasę, po drugie zaś: kameralna atmosfera, brak jakichkolwiek barierek i tego typu sprzętów, oddzielających zespół od publiczności, spowodowały, że muzycy byli dosłownie na wyciągnięcie ręki.
Amerykanie zagrali oczywiście tylko piosenki z dopiero co wydanej, debiutanckiej płyty – bo niby co innego miałby zaprezentować zespół o tak skromnym dorobku wydawniczym. Ale zrobili to z niesamowitym entuzjazmem, energią i zaangażowaniem, zrobili to po prostu znakomicie. Na samym końcu krótkiego, niewiele tylko ponad czterdziestominutowego występu, wręcz lekko ich poniosło: basista wskoczył w tłum i grał między nieco zdezorientowanymi fanami, a wokalista wdrapał się na odsłuchy.
A trzeba przyznać, że podczas tego koncertu wypadł znakomicie: nie przestawał miotać się po scenie, znakomicie radził sobie z wszystkimi partiami wokalnymi, w niektórych piosenkach chwytał za gitarę, przez cały czas nie tracąc ani na chwilę kontaktu z publicznością. No ale cóż, skoro jest się najgorętszym ciałem sezonu, to od razu jest łatwiej: duża część heteroseksualnych fanek i homoseksualnych fanów jest kupiona już od samego początku, resztę Endicott dokupił niemal natychmiast atrakcyjną promocją w postaci iście kokieteryjnych, a momentami wręcz lubieżnych min, gestów i ruchów. Kroku próbował mu dotrzymać basista, który przez cały koncert wykonywał rozciągnięty w czasie pokaz striptizu, ściągając co kilka kawałków kolejne warstwy ubrania. Koniec końców skończyło się to epatowaniem nagim, choć chyba niezbyt imponującym, torsem.
Program występu Amerykanów był ułożony niezwykle rozsądnie – najpierw zagrali te nieco mniej przebojowe kawałki, potem przeszli do tych bardziej wpadających w ucho, ale jeszcze niewylansowanych, jak choćby świetne "No Brakes" czy chyba jeszcze lepsze "Fearless", żeby na koniec zaserwować zestaw pewniaków, z singlowymi hitami "Unconditional" i "An Honest Mistake" na czele. Takie zakończenie, zgodnie z wszelkimi przewidywaniami, podniosło temperaturę i tak już rozgrzanej prawie do białości widowni o co najmniej kilka stopni. Koncertowe wykonania poszczególnych kawałków jakby lekko straciły elektroniczno-nowofalową otoczkę, wyraźnie obecną w wersjach studyjnych – w koncertowym składzie grupy jest co prawda klawiszowiec i obsługiwany przez niego sampler, ale i tak piosenki The Bravery na żywo zabrzmiały dużo bardziej rockowo i bliższe były raczej dokonaniom The Strokes niż New Order. I bynajmniej nic na tym nie straciły: przebojowe melodie pozostały, a rockowe aranżacje znakomicie sprawdziły się na koncercie.
Przed Amerykanami wystąpiła bardzo amerykańska muzycznie, choć przecież berlińska, grupa Spitting Off Tall Buildings, z rzucającą się w oczy od pierwszego spojrzenia na scenę, dynamiczną, wręcz dziką, wokalistką. Zespół przedstawił przyzwoity zestaw dość przebojowych kawałków osadzonych gdzieś między emo a melodyjnym punk rockiem, urzekając zapałem i energią, które wprost kapały ze sceny.