Bloc Party, The Cribs
Berlin, Postbahnhof - 20 kwietnia 2005
Niewiele ponad godzinę starczyło tym czterem, pełnym entuzjazmu chłopakom, żeby udowodnić, że nie na darmo i nie na wyrost pisze się o nich jako o największym odkryciu ostatnich miesięcy.
Kiedy grali w Berlinie pierwszy raz, jako support przed grudniowym koncertem Interpolu, wydawali się wyraźnie spięci, zdenerwowani, może nawet przestraszeni. Błyskawicznie zagrali swój skrócony set i niemal uciekli ze sceny. Tym razem było zupełnie inaczej: wiedzieli, że tego wieczoru to oni są gwiazdami, a licznie zgromadzona publiczność – koncert był wyprzedany już na kilka tygodni wcześniej – przyszła tylko po to, żeby ich zobaczyć. Więc dali z siebie wszystko. To było słychać w każdej minucie tego niezbyt długiego występu.
Podstawowy set trwał ledwie przepisowe czterdzieści pięć minut, bis – niewiele ponad kwadrans. Ale to starczyło, żeby przekonać wszystkich, którzy mieliby wątpliwości co do klasy tego zespołu. Bloc Party zaprezentowało chyba wszystkie swoje najważniejsze kompozycje, z singlowymi hitami „Helicopter”, „Banquet” i „So Here We Are” na czele. Oprócz piosenek z debiutanckiej płyty nie zabrakło starszych kompozycji: manifestacyjnego „The Marshalls Are Dead” czy niepokojącego „The Answer”. Końcówka koncertu przerodziła się w prawdziwy koncert życzeń: członkowie zespołu zbierali wśród widzów propozycje utworów, które mieli zagrać, liczyli głosy, słuchali rzeczowych argumentów. Dzięki temu w programie koncertu znalazł się np. rewelacyjny utwór „Skeleton” – prawdziwy rarytas, ukryty na stronie B winylowej wersji singla „Helicopter”.
Po niedawnej sesji w programie prowadzonym niegdyś przez nieodżałowanego Johna Peela, podczas której muzycy zaprezentowali zestaw swoich najsmutniejszych utworów, zastanawiałem się, czy w tym kierunku nie pójdą i tym razem. Okazało się jednak, że zespół przedstawił raczej swoją bardziej dynamiczną, momentami wręcz radosną stronę, a najbardziej melancholijnych utworów w ogóle zabrakło w programie koncertu.
To, że mają wiele atutów niezbędnych, żeby osiągnąć sukces, wiadomo było już od jakiegoś czasu, wystarczyło posłuchać ich studyjnych nagrań: raz - znakomite, przebojowe kompozycje, bardzo twórczo i oryginalnie nawiązujące do klasyki gitarowej alternatywy sprzed ćwierćwiecza, dwa - świetne wyczucie nastrojów, pozwalające udanie łączyć poczucie humoru z przejmującym smutkiem i wrażeniem postępującej alienacji, wreszcie trzy – znakomici instrumentaliści, pomysłowo wykorzystujący swe możliwości i wyrazisty wokalista o sposobie śpiewania, którego nie sposób zapomnieć.
Na koncercie okazało się, że do tego zestawu zalet dodać należy jeszcze co najmniej kilka następnych. Po pierwsze – Kele Okereke okazał się nie tylko ciekawym wokalistą, ale również znakomitym frontmanem i prawdziwym wodzirejem: gadał jak najęty, przed kolejnymi kawałkami opowiadał publiczności niezbyt mądre historie, doprowadzając ją do śmiechu za każdym razem. Po drugie – muzycy świetnie sobie radzą na żywo. Poszczególne kompozycje wypadają w wersji koncertowej jeszcze lepiej niż na płycie. A niektóre utwory, urozmaicone specjalnymi koncertowymi dodatkami – jak na przykład poruszająca już w wersji studyjnej „She's Hearing Voices”, uzupełniona o rozbudowaną sekwencję sprzężeń i szumów – dostają jeszcze większych rumieńców, czy wręcz nabierają nowych znaczeń. Po trzecie: wszyscy muzycy znakomicie sprawdzają się w graniu na żywo – i doprawdy nie wiadomo, którego z nich wyróżnić: zdumiewającego swymi umiejętnościami i zaskakującymi akcentami perkusistę, czujnego gitarzystę, który zdawał się kontrolować grę całego zespołu czy basistę, znakomicie wspomagającego Okereke wokalnie. Po czwarte wreszcie – połączenie tych wszystkich elementów rewelacyjnie sprawdza się na koncercie: publiczność szalała pod sceną niemal od pierwszych taktów, co w przypadku koncertów w Niemczech nie zdarza się zbyt często. Sami muzycy zdawali się być zdziwieni tak gorącym przyjęciem – do tego stopnia, że kiedy podczas jednego z utworów zobaczyli kogoś unoszonego nad głowami reszty widowni, ze zdumienia... omal nie przestali grać.
Jako support wystąpiła grupa The Cribs. Trio z Leeds, wyraźnie zżerane przez tremę i nerwy, nieskutecznie ukrywane za pomocą spożywanego w dużych ilościach alkoholu, nie wypadło najlepiej. Nie dość, że niezbyt rewelacyjne kompozycje z debiutanckiej płyty, zostały wykonane jakby nieco nonszalancko, płaskie brzmienie dodatkowo przeszkodziło grupie wypaść co najmniej dobrze. Ale w obliczu gwiazdy wieczoru, która była w znakomitej formie nie było szans, żeby zabłysnąć.