The Sea and Cake
Poznań, klub Blue Note - 22 Maja 2003
O koncercie Sea and Cake dowiedziałem się w jego przeddzień, słuchając Trójki. Paweł Kostrzewa wspomniał, że grupa przyjeżdża do Polski na dwa koncerty - do Poznania i Warszawy. Nie wsłuchiwałem się, wtedy jeszcze nie byłem zdecydowany czy pójść na koncert, czy nie... Coś jednak nie dawało mi spokoju. Być może w głębi pamięci utkwił mi plakat reklamujący ten występ. Albo przeważyło we mnie odczucie, że skoro na co dzień zwykle narzekamy na brak koncertów gwiazd w naszym kraju, kiedy już odwiedza nas ikona, bądź co bądź, amerykańskiej sceny alternatywnej, hipokryzją byłoby ten występ odpuścić. Nie wiem. Faktem jest, że dopiero nazajutrz, czyli w dniu koncertu, zdecydowałem się, że jednak idę.
Na miejsce koncertu wybrano klub jazzowy Blue Note. Wiedziałem, że będzie kameralnie, dla niewielkiej publiczności. Lubię takie koncerty. Nie spodziewałem się jednak, że będę miał problem ze zdobyciem biletów. Koncert słabo rozreklamowany, do tego zespół w Polsce prawie nieznany (tak mi się przynajmniej wydawało), a jednak bilety poszły niemal wszystkie. Po godzinnym szwendaniu się tu i tam w ich poszukiwaniu w końcu znalazłem miejsce, gdzie jeszcze kilka się ostało. Cena - 40 zł nie była szokiem ani zaskoczeniem. Z niecierpliwością oczekiwałem na nadejście godziny 19:00.
Pod klub Blue Note, nauczony doświadczeniem, przybyłem znacznie wcześniej. Już zdążyła się zebrać spora grupka sympatyków muzyki post-rockowej. Utworzyła się kolejka, a napis na drzwiach obwieścił, że wpuszczać zaczną dopiero o 19:00. Poślizg czasowy był więc nieunikniony. W końcu dostałem się do środka i nerwowo zacząłem szukać wolnego miejsca. I tutaj szok - większość stolików była zarezerwowana. Może to i lepiej, pomyślałem, nie będzie mnie kusić żeby sobie usiąść. Kupiłem więc piwo i stanąłem w strategicznym miejscu, kilka metrów od sceny. Nastrój budował spokojny jazz płynący z głośników... Wnętrze klubu Blue Note już znałem. To kultowe w Poznaniu miejsce nie tylko dla fanów jazzu. Tutaj najczęściej odbywają się koncerty zespołów sceny niezależnej i awangardowej. Nie jest w stanie pomieścić wielkiej publiczności, tym bardziej, że większość miejsca na dole zajmują stoliki. Scena ulokowana jest w końcu sali na niewielkim podeście. Oświetlenie całkiem niezłe, klimat - rewelacyjny. Na Sea and Cake przyszło może 150 osób. Jak na Blue Note jest to liczba optymalna. Dokładnych danych jednak nie znam - nikt nie był mi w stanie powiedzieć ile sprzedano biletów.
Około 19:40 na scenę weszło pięciu niepozornych panów (a wśród nich rzecz jasna McEntire, Prewitt i Prekop), i bez zbędnych przeciągnięć zabrali się oni do grania. Już po pierwszym utworze wiedziałem, że nie będę tego wyjścia żałował. Dyskografii zespołu Sea and Cake wcześniej nie znałem – wiedziałem co grają, znałem kilka piosenek, ale nie na tyle dużo aby rozpoznawać je po kilku pierwszych akordach. Podpowiadała mi reagująca bardzo żywiołowa publiczność, a właściwie jej część bawiąca się najbliżej zespołu. Razem z garstką fanów przez około godzinę kołysałem się i tańczyłem blisko sceny i muszę przyznać, że muzyka zespołu świetnie nadaje się na takie imprezy. Melodyjna, inteligentna, momentami energiczna, no i bardzo urozmaicona. Kto zna twórczość grupy, ten mniej więcej wie w jakich obszarach się ona porusza. Pozostałym podpowiem, że jest to głównie eksperymentalny, lekko improwizowany i awangardowy post-rock, raczej spokojny i ciekawie zaaranżowany. Bardzo fajna, miła dla ucha muzyka. Dałem się jej porwać...
Po naprawdę udanym występie zespół, dla mnie trochę niespodziewanie, opuścił scenę. Nie był to jednak jeszcze koniec koncertu. Chwilę później Sea and Cake wyszli na scenę jeszcze raz, żeby tym razem definitywnie zakończyć ten wieczór. Zagrali dwa utwory. Drugi przerodził się w ponad dziesięciominutową, eksperymentalną improwizację, zakończoną takim rockowym szaleństwem, że przez salę przeszła fala euforii. Coś niesamowitego. Potem muzycy pożegnali się i zeszli ze sceny, i pomimo kolejnej próby wywołania ich na bis nie wrócili. Organizatorzy bardzo szybko rozwiali wątpliwości puszczając z głośników jakąś cichą muzyczkę... Koncert zakończył się już po 21:00...
Z perspektywy czasu, czytaj po uważnym przesłuchaniu ich ostatniej płyty, muszę przyznać, że Sea and Cake na koncercie zagrali nieco ostrzej. Gitary były głośniejsze niż w studio, wokal bardziej wyrazisty. Panowie momentami chyba sami nie wiedzieli co grać, bo między piosenkami ustalali repertuar. Zresztą Sam Prekop posiłkował się przez cały czas śmiesznie przygotowaną książeczką z tekstami utworów. Trochę mało profesjonalnie to wyglądało, ale efekt był całkiem niezły, więc można mu wybaczyć. Do czego jeszcze można się przyczepić? Chyba kontakt z publicznością mógłby być lepszy. Poza rzucanym po każdym utworze "Thank You", kilkoma gestami, uśmiechami i jednym żarcikiem muzycznym zespół nie starał się poruszyć, w dużej mierze anemicznej i siedzącej, publiczności.
Ogólnie koncert był bardzo dobry, a momentami wręcz rewelacyjny. Nagłośnienie było niemal perfekcyjne a muzycy w świetnej formie. I z tego co się zorientowałem zagrali swoje największe przeboje oraz repertuar z nowej płyty. Czego więcej potrzeba fanom? Skoro ja się dobrze bawiłem, to sympatycy zespołu musieli być wniebowzięci.