Explosions In The Sky
Warszawa, Fabryka Trzciny - 15 lipca 2004
W lipcu bieżącego roku, w odstępie 5 dni w warszawskim centrum artystycznym „Fabryka Trzciny”, odbyły się dwa koncerty kultowych, amerykańskich formacji post-rockowych. Najpierw byliśmy świadkami występu Tortoise, legendy chicagowskiej sceny niezależnej, a także autorów przełomowego, niezwykle eklektycznego „Millions Now Living Will Never Die”. Kolejny ważny koncert odbył się już kilka dni później. 15 lipca do „Fabryki Trzciny” zawitali Teksańczycy z Explosions In The Sky.
Na scenie pojawili się tuż przed 21:00. Po krótkim strojeniu instrumentów, przywitaniu się z publicznością, rozpoczęli. Jeśli od Tortoise należało się spodziewać różnorodności stylistycznej oraz eksperymentów brzmieniowych to w przypadku młodszych Amerykanów można było liczyć na sporą dawkę emocjonalnego grania. Pod tym względem koncert nie mógł być żadnym zaskoczeniem. Jako pierwszy zabrzmiał „First Breath After Coma”. Początkowe, delikatne muśnięcia strun gitarowych, powoli rozwijający się motyw, w mgnieniu oka przywołały na myśl kompozycję otwierającą ostatni ich album, „The Earth Is Not A Cold Dead Place”. Muzycy z sekundy na sekundę zdawali się coraz bardziej wczuwać w każdy nawet ledwo słyszalny dźwięk. Z przymkniętymi oczami, z niesamowitym „czuciem” granej przez siebie muzyki, wciągali słuchacza w świat przepełniony melancholią. Znakomicie budowali napięcie, które osiągało swój kulminacyjny punkt w zgiełku gitarowego hałasu, by potem stopniowo łagodnieć i opadać. Explosions In The Sky łączyli utwory, nie robiąc przerw między poszczególnymi kompozycjami. Przeplatali materiał „The Earth Is Not A Cold Dead Place” z kawałkami z poprzedniego albumu, wydanego w 2001 roku, „Those Who Tell The Truth Shall Die, Those Who Tell The Truth Shall Live Forever”. „First Breath After Coma” płynnie przeszło w „Greet Death” i podobnie było z pozostałymi fragmentami koncertu. Amerykanie spośród wszystkich kompozycji, które dane nam było usłyszeć na długogrających albumach, na koncercie połączyli w jeden niekończący się utwór.
Niewielka scena, średniej wielkości zestaw perkusyjny, dwie gitary i bas: tymi skromnymi środkami wyczarowali intrygujący spektakl, na granicy jawy i snu, niezwykle czarujący i trzymający w napięciu do samego końca. Za jedyny zgrzyt można uznać brak bisów, czego publiczność zdecydowanie się domagała. Niemniej jednak patrząc na czwórkę muzyków Explosions In The Sky w trakcie występu, trudno było mieć wątpliwości, że nie dali z siebie wszystkiego. Grali tak, jakby to był ich ostatni, decydujący koncert…
PS> Bardzo dziękuję Molce za udostępnienie zdjęcia do powyższej relacji.