Nick Cave and The Bad Seeds

Hala Torwar, Warszawa - 24 października 2017

Zdjęcie Nick Cave and The Bad Seeds - Hala Torwar, Warszawa

Gdy wybierasz się na jakiś koncert dość długo, np. ponad pół życia, oczekiwania są ogromne. Jeśli artyście udaje się je zaspokoić i nie wypaść blado na tle ukształtowanych przez lata wyobrażeń, to znaczy, że nie padł jeszcze pod ciężarem własnej legendy. Cały czas jest w stanie ją tworzyć.

Nick Cave and The Bad Seeds przyjechali do Warszawy po bardzo dobrej, ważnej, odważnej płycie, co w przypadku artystów z kategorii 60+ (mam nadzieję, że nie brzmi to ageistowsko), w której niedawno znalazł się Cave, nie jest oczywiste. Jak można się było spodziewać, utwory z zeszłorocznego krążka zajęły niemal połowę setu i zabrzmiały w większości, lepiej od niektórych klasyków. Kompozycje ze „Skeleton Tree”, choć sprawiają wrażenie szkicowych, są misternymi konstrukcjami, w których znaczenie ma każdy szczegół. Łatwo zgubić na wielkiej scenie urok tak intymnych, można by powiedzieć, kruchych, kompozycji. Bad Seeds grali je jednak z wielkim wyczuciem, grali je, chciałoby się powiedzieć, czule - z szacunkiem do najmniejszego dźwięku. W eterycznym, a jednocześnie klaustrofobicznym „Magneto” jeszcze bardziej rozluźnili aranżację, podążając za nieśpiesznym rytmem Cave'owej recytacji. „I Need You” rozpoczynające się od prostego, ale granego wyraziście rytmu, ujawniło cały urok utworu, w którym wokal zdaje się dotkliwie brnąć przez struktury pozornie popowych, ale też drażniących brzmień. Jednym z najpiękniejszych momentów koncertu było „Girl in Amber”. Zagrane zaraz po „Into My Arms” nie wypadło wcale blado na tak doskonałym tle, jednocześnie wyraźnie pokazując różnicę, jaka w ostatnich latach zaistniała w Cave'owskich balladach, które przeszły długą drogę od klasyczności (literackiej jak i muzycznej) do form znacznie mniej klarownych, niejasnych, ale tak samo poruszających.

Cave zdawał się czuć świetnie na (denerwująco niskiej) scenie Hali Torwar. Żartował z publicznością, dedykował utwory krzyczącej dziewczynie (ostatecznie krzyczącym dziewczynom i krzyczącym chłopcom). Obserwując go, można było dostrzec autentyczną radość z grania, przyjemność wynikającą z wejścia w rolę scenicznego prestidigitatora, który panuje nad dźwiękiem, emocjami tłumu, jego reakcjami, a przede wszystkim potrafi doskonale stopniować wokalne napięcie i płynnie przechodzić z tonacji bardzo serio do zabawowej, rockandrollowej umowności, tak wyraźnej w „From Her to Eternity” czy „Higgs Boson Blues”. Sporo było podczas tego występu momentów, które można by uznać za jego punkt kulminacyjny, jeśli jednak miałbym wskazać na konkretny utwór, postawiłbym na kapitalny „Red Right Hand”, w którym natężenie hałasu, precyzyjnie wprowadzanego przez Warrena Ellisa i spółkę, robiło wielkie wrażenie.

Jeśli coś może budzić mieszane uczucia, to pomysł z wejściem publiczności na scenę. Oczywiście, ktoś pewnie pomyśli, że miałem tańszy bilet i teraz zazdroszczę. Jednak widok Cave'a w roli kogoś w stylu papieża ściskającego tysiące rąk i aranżującego coś w rodzaju tańca synchronicznego w sporym stopniu rozbijał skupienie, jakie mogło towarzyszyć ostatnim piosenkom. Szczególnie że „Weeping Song” czy „Push The Sky Away” nie do końca komponują mi się atmosferą zbiorowej euforii. Trzeba jednak przyznać, że widok radosnego, cieszącego się koncertem Cave'a, tego melancholijnego specjalisty od ukazywania mrocznych stron życia, a jednocześnie człowieka przez życie boleśnie naznaczonego, był naprawdę krzepiący.

Piotr Szwed (25 października 2017)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także