Ariel Pink

Klub Hybrydy, Warszawa - 17 listopada 2015

Zdjęcie Ariel Pink - Klub Hybrydy, Warszawa

fot. Karolina Wojciechowska

Zaczęło się od świateł: jasnych i różowych jak napis tytułowy do „GTA: Vice City”. Po takim wprowadzeniu wiedziałam już, że z tego koncertu wyjdzie trochę rock show, a trochę freak show – pozostało mi tylko ocenić proporcje. Wiedziałam też, że wcale nie będę dumała nad tym, czy Haunted Graffiti mają solidny warsztat i czy nagłośnienie jest takie, jak trzeba. Przede wszystkim chciałam posłuchać tego chłopaka, który jest z zupełnie innej bajki niż cała reszta podwórka i opowiada o sobie rzeczy zarówno niestworzone, jak i fascynujące.

Zdjęcie Ariel Pink - Klub Hybrydy, Warszawa

Ariel Pink wyszedł na scenę krokiem zuchwałym, choć ubrany był całkiem niepozornie. W jednej dłoni trzymał mikrofon, a w drugiej butelkę piwa, zaś gdzieś w połowie koncertu bezceremonialnie zapalił papierosa. Niby starał się nawiązać kontakt z widownią, ale robił to raczej od niechcenia; niby zaczął opowiadać anegdotę o jakiejś polskiej dziewczynie, ale po chwili już zapomniał, o co mu chodziło. Wyglądał, jakby sam nie był pewien, czy chce być bardziej jak Kurt, czy jak Courtney, a może najchętniej po prostu założyłby maskę The Residents. Z tego poplątania wyszedł jednak całkiem beztroski, w duchu punkowy, a w istocie psychodeliczno-popowy koncert. Trudno nawet, żeby było inaczej, bo nie ma przecież drugiego tak pięknie pomylonego lekkoducha.

Zdjęcie Ariel Pink - Klub Hybrydy, Warszawa

Koncert w warszawskich Hybrydach odbył się dokładnie rok po premierze „pom pom”, ostatniego albumu Rosenberga. Można by pomyśleć, że to coś więcej niż zbieg okoliczności i że Pink z zespołem zagrają prawie wyłącznie swój najnowszy repertuar. Tymczasem nie zabrakło piosenek z całkiem wczesnych płyt, szczególnie z „House Arrest”. W dopracowanym, koncertowym wykonaniu te stare kawałki (choćby „West Coast Calamities” czy „One on One”) zabrzmiały jak klasyki, co udowadnia, jak wprawnym i błyskotliwym songwriterem jest Pink. Z kolei utwory z „pom pom” zespół potraktował z wyraźnym przymrużeniem oka, swawolnie, niekiedy zmieniając tempo i tonację według widzimisię. Nie było w tym jednak zgrzytu, raczej przekora i radość z tego, że publiczność rozumie, o co chodzi. A w każdym razie na pewno nie oczekuje, że piosenki zagrane na żywo zabrzmią nuta w nutę tak samo, jak na płytach. Najlepsze przyszło jednak pod koniec, wraz z crowdsurfingiem w „Not Enough Violence” i psychodeliczno-rockowym wykonaniem „Netherlands”, co stanowiło znakomite zwieńczenie setu. Nie obyło się rzecz jasna bez bisu – ku zadowoleniu skądinąd samego Pinka, który po oklaskach i wiwatach w końcu nie powstrzymał się od serdeczności i stwierdził, że jesteśmy „najwspanialszą publicznością” (no ba). Nagrodził nas za to wspólnym odśpiewaniem „Round and Round” i długo oczekiwanym „Black Ballerina”, ostatnim kawałkiem tego wieczoru.

Zdjęcie Ariel Pink - Klub Hybrydy, Warszawa

Pink jaki jest, każdy widzi: trochę nieprzewidywalny, trochę arogancki. Zresztą – jak wynikałoby z tekstu „West Coast Calamities” – dobrze zdaje sobie z tego sprawę („I want a chick who puts up with my shit”). Na żywo jednak te jego cechy zamieniają się w zalety i sprawiają, że trudno oderwać wzrok od tego, co dzieje się na scenie. Możecie mi wierzyć, że Ariel Pink przechadzający się po klubie z papierosem sprawia całkiem sympatyczne wrażenie – jak ten kolega z podwórka, który wydaje się trochę inny niż pozostali i którego trudno rozgryźć, ale w rozmowie okazuje się najciekawszy z całej paczki.

Zdjęcie Ariel Pink - Klub Hybrydy, Warszawa
Ania Szudek (20 listopada 2015)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także