LDZ Music Festival 2013
Bajkonur, Łódź - 8 czerwca 2013
Pozwolę sobie napisać, że ten skromny festiwal w Łodzi stał się jednym z ważniejszych wydarzeń muzycznych w Polsce. Skąd to odważne stwierdzenie? Bo był poświęcony temu, co obecnie stanowi fundament muzyki w naszym kraju - małym wytwórniom niezależnym, które w ostatnim czasie stały się jednym z ulubionych tematów masowej prasy. W kolejnych tygodnikach można było przeczytać o zapaleńcach inwestujących swoje oszczędności w wypuszczanie na światło dzienne kolejnych winyli i kaset czy niestandardowo opakowanych płyty CD (jak mik!musik). Jednak wątek otoczki, tak atrakcyjny dla lifestyle’owych magazynów, przyćmił zupełnie to co na owych wydawnictwach się znajduje.
Całe szczęście odpowiednie proporcje pozwolili przywrócić LDZ Music Festival, zorganizowany po raz drugi, ale tym razem z większą pompą przez Wojciecha Krasowskiego, założyciela zasłużonej wytwórni Few Quiet People (przekształacającą się teraz w Latarnię) i Filipa Kalinowskiego z grupy kIRk. W sobotnią noc w Łodzi można było zorientować się w polskiej muzyce niezależnej, zwykle spychanej w line-up’ach dużych festiwali do pór popołudniowych.
Całość przebiegała dwutorowo - w dużej sali odbywały się koncerty, natomiast w mniejszym pokoju trwały targi, zainaugurowane panelem dyskusyjnym o przewrotnym tytule „Wydawać czy nie wydawać”. Mnie bardziej niż dość oczywista odpowiedź na to pytanie zaciekawiły wątki poboczne i sama zawartość stoisk, przy których spędziłam ciężkie godziny. Zdaje się, że największe zainteresowanie skupiał na sobie Bocian z gigantyczną wystawą winyli, które sprzedawały się o wiele lepiej niż CD (nawet z tego labelu), szczególnie, że dostępne były tak głośne tytuły, jak „You’re Next” Paal Nilssen-Love’a, Lasse Marhauga i Massimo Pupillo czy najnowsza kolaboracja Ikue Mori i Mai S.K. Ratkje, o bestsellerowych dwóch płytach Kevina Drumma nie wspominając. Miło też, że wciąż wiele osób pamięta o rewelacyjnym splicie Anny Zaradny i Burkhard Stangl.
Mam wrażenie, że najczęściej słyszaną przeze mnie nazwą na targach była Stara Rzeka. Można czepiać się pretensjonalnej otoczki a la „trascendentalny black metal” Liturgy, ale trzeba przyznać, że to jedna z najbardziej ekscytujących premier tego roku. Stojący za tym projektem Kuba Ziołek (też Ed Wood czy Innercity Ensemble) przyjechał na festiwal razem z Rafałem Iwańskim (HATI), by wystąpić jako Kapital. Ich muzyka raz wydawała się niezwykle zniuansowana, innym razem wpływała na mielizny drone ambientu niczym gorsze momenty w karierze KTL. Ale na tyle dobrze rokuje, że będę obserwować ich dalsze poczynania.
Sporą uwagę przykuwały też nowości w Oficynie Biedota. Tajemnicą poliszynela jest fakt, że ta wytwórnia ma wyjątkowo nierówny katalog, o czym można było niestety przekonać się słuchając występującego duetu Demolka, który zgromadził pełną salę publiczności. Ich muzyka przywodziła najgorsze skojarzenia z electro clashem, jak również z siermierżną interpretacją Crystal Castles, w strojach niczym bohaterowie Spring Breakers obtoczeni w mące. Ale jednocześnie na stoisku Biedoty znajdowała się długo oczekiwana kaseta LXMP z Tabatą Mitsuru. Do tego reedycja Super Girl & Romantic Boys (dobra inwestycja na przyszłość, bo już prawie nie ma), przewrotna muzyka na lato Kucharczyka i Alfreda Ndimy czy Msza Święta w Altonie, fuzja grup Kirk i Altona. Ten ostatni projekt również miał okazję zaprezentować się na festiwalu. Niestety, mimo że każdy z muzyków wykonywał oddzielnie niezłą robotę, tak razem jakby nie docierali do siebie. Neurotyczna trąbka Olgierda Dokalskiego nie nawiązywała dialogu z laptopowymi podkładami Pawła Bartnika i całkiem kreatywną eksploracją dźwięków gitary elektrycznej Wojciecha Kwapisińskiego. Szkoda, bo wiele osób, które miały okazję widzieć ich wcześniej chwaliło ich odsłonę koncertową; do tego mają niezły materiał z kasety.
Stanowisko wydającej „Mszę Świętą w Altonie” Oficyny Biedota sąsiadowało z mik!musik. To naprawdę dobry rok dla tej reaktywowanej po kilku latach przerwy wytwórni, przez co zupełnie nie dziwi mnie decyzja festiwalu Nowa Muzyka, by jedną ze scen poświęcić wyłącznie na jej całodniowy showcase. Szczególnie, że występy zapowiadają RSS B0YS - anonimowy duet wykonujący muzykę elektroniczną szukającą punktu styczności między niemieckim klubami techno, a afrykańskim plemiennym rytuałem. Na scenie LDZ Music Festival mik!musik reprezentował równie ciekawy artysta - Wilhelm Bras, konstruktor syntezatorów, proponujący abstrakcyjne spojrzenie na ten instrument, nie gardzący jednak wprowadzeniem do niego rytmu 4/4. Do tego doszły walory performatywne, np. pionowo ustawiona konsola, oświetlona wyłącznie światełkiem zamontowanym na głowie śląskiego muzyka, co sympatycznie nawiązuje do górnictwa, podobnie jak okładka pierwszorzędnego „Wordless Songs By The Electric Fire”. Chciałby się powiedzieć „widz normalny wychodzi, widz kultowy zostaje”, bo to najbardziej hermetyczna propozycja z line-up’u, ale mimo ciężaru gatunkowego i późnej godziny (około 2:00), sporo osób zdawało się, podobnie jak ja, zafascynowanych.
Jednak frekwencja na tym koncercie nie mogła w żaden sposób równać się z pełnym Bajkonurem podczas występu Piotra Kurka. Muzyk sobie na to ciężko zapracował - wydawnictwami solowymi, projektami Piętnastka i Suaves Figures, jak również niedawną, miesięczną trasą po Europie, obejmującą ponad 20 koncertów, poprawioną jeszcze mini tournee solo i z Hubertem Zemlerem po Polsce. Logicznie gdyby trochę się zmęczył, niezbyt twórczo zagrał materiał z wydawnictw, ale nic z tego. Z kilku jego koncertów, które widziałam, zdarzały się świetne i średnie, a ten był absolutnie najlepszy i najbardziej poszukujący - nigdy nie słyszałam tak niskich i tak wysokich tonów w jego muzyce, tylu szczegółów, jednak spiętych ciągłą pracą motywiczną bardzo chwytliwych fraz analogowych syntezatorów. Widocznie podróże kształcą, to aż się prosi o nowy album. W równie dobrej formie zdaje się być Etamski. Na LDZ jego set przywodził na myśl przede wszystkim Flying Lotusa, jak i, jak to określił pewien radiowiec obdarzony aksamitnym głosem, „Skalpel potykający się o własne nogi”.
Zupełnie nie zainteresowały mnie natomiast solowe utwory Michała Bieli, który współpracował z Etamskim przy płycie „Western Lands” kultowego Kristen. Jego koncert zdawał się bardzo statyczny, żeby nie powiedzieć trochę nudny, zapewne przez ograniczenie instrumentarium do głosu i gitary. Mnie nie zawsze wystarczy „dobry songwriting”, ale miłośnicy takiego grania powinni czuć się ukontentowani.
Znalazło się jednak coś dla każdego - Mi$ Gogo zwieńczył festiwal dj setem w ramach którego reinterpretował kuduro na modłę muzyki basowej w towarzystwie jak zwykle rewelacyjnych wizualizacji Pussykrew. Nowo powstałe wydawnictwo Wounded Knife sprzedawało kasety czterech dobrze rokujących projektów, z czego najbardziej zwracam uwagę na syntezatorowo-perkusyjne Paper Cuts. A od działającego od blisko 20 lat Requiem można było kupić niesamowicie wydane reedycje zapomnianych polskich zespołów.
Wiem, że od tej ilości informacji można dostać zadyszki, ale nie mogę nic poradzić na to, że tyle wrażeń może dać przez pół dnia wyłącznie polska muzyka. W tym momencie wtóruję Piotrowi Lewandowskiemu z PopUp - czy naprawdę te setki tysięcy złotych wydane z dotacji na występy zagranicznych gwiazd na biletowanych masowych imprezach to dobrze zainwestowane pieniądze w kulturę? Pamiętam jak na Unsoundzie, akurat wydarzeniu, które o wiele lepiej traktuje polskich twórców niż inne festiwale, Piętnastka występowała na jednej scenie z chwalonymi przez zagraniczne portale Ducktails i Teenage Fantasy. Rozrzut jakościowy był spory, na korzyść pierwszego projektu. Na Offie Piotr Kurek ma wystąpić o 15:35, podobnie Stara Rzeka, czyli w porze, gdy większość festiwalowiczów będzie jadło obiad przed intensywnym dniem. Nie sugeruje tym samym, by nagle zamiast My Bloody Valentine headlinerem zostało Kristen, ale zasłużony zespół dla polskiej sceny alternatywnej powinien mieć szansę pokazać się większej ilości osób niż garstce zapaleńców, jak rok temu. Podobnie inne zdobywające ciężką pracą poklask projekty. LDZ Music Festival pokazał, że można stworzyć line-up biletowanego festiwalu bazujący na krajowych wykonawcach, który zainteresuje sporą ilość osób. W końcu cała przestrzeń mieszczącego się w fabryce Bajkonura była zatłoczona. I to powinno być inspiracją dla innych organizatorów.
Komentarze
[12 czerwca 2013]
[12 czerwca 2013]
Reszta bez zarzutu:) Pozdrawiam.
[12 czerwca 2013]
[12 czerwca 2013]
[11 czerwca 2013]
[11 czerwca 2013]
[11 czerwca 2013]
[11 czerwca 2013]
Pozdrawiam,
Przemek
[11 czerwca 2013]
[11 czerwca 2013]
[11 czerwca 2013]