Pixies, Surfer Blood
Asbury Park, New Jersey - 28 października 2011
To przez długi czas była moja wielka koncertowa zaległość. Choć muzycy amerykańskiej legendy sceny niezależnej reaktywowali się już kilka lat temu i od tego czasu nieustannie objeżdżają świat, grając kolejne trasy, jakimś cudem przez cały ten czas ani razu nie udało mi się trafić na żaden z ich koncertów – ani na festiwalach, ani w ramach samodzielnych występów. Wreszcie nadarzyła się okazja. Zdawało mi się, co prawda, że ten koncert będzie się odbywał gdzieś blisko Nowego Jorku, a okazało się, że Asbury Park to miejscowość, do której jedzie się ponad dwie godziny. Ale warto było – już choćby po to, żeby zobaczyć miejsce, w którym odbywał się koncert: zabytkową halę koncertowo-widowiskową, umiejscowioną dosłownie tuż nad samym brzegiem oceanu. Co prawda ostatnie dni października to zdecydowanie nie najlepszy czas, żeby chodzić po plaży, ale rozbijające się o ścianę hali fale oceanu robiły naprawdę spore wrażenie.
Dużo większe robiło jednak oczywiście to, co działo się w środku. Jako suport zaprezentowali się panowie z zespołu Surfer Blood. Dosłownie kilka dni przed tym koncertem ukazało się ich najnowsze wydawnictwo – kilkuutworowa epka, zbierająca w Stanach znakomite recenzje – ich autorzy nie mają wątpliwości, że ten zespół nie okazał się gwiazdką jednego sezonu i ma szanse na dłużej zaistnieć na scenie. Wspólna trasa z Pixies też przecież o czymś świadczy, a występ, który miałem okazję oglądać potwierdził to tym bardziej. Młodzi muzycy wypadli znakomicie – wyraźnie było widać, że nie czują się jakoś specjalnie onieśmieleni wielką sceną i że mają w repertuarze co najmniej kilka utworów, które się na niej znakomicie sprawdzają.
Po półgodzinnym występie wszyscy czekali już tylko na gwiazdę wieczoru. Zaczęło się tak jak zawsze na tej trasie – od krótkiego montażu fragmentów słynnego surrealistycznego manifestu filmowego, „Psa andaluzyjskiego”. A potem przez prawie dwie godziny brzmiała już tylko muzyka. Jako, że koncert był częścią trasy przypominającej najsłynniejszą, a przez wielu uznawaną za najlepszą, płytę grupy, klasyczny album „Doolitle”, wiadomo było, że zespół skupi się przede wszystkim na zagraniu wszystkich piosenek, które się na niej znalazły. Ale tak jak i na innych koncertach w tym cyklu, zaczęło się od nie do końca porywającej rozgrzewki w postaci kilku b-side’ów z singli wydanych w ramach promocji tej płyty. Po kilku minutach zabrzmiały jednak znane chyba na pamięć przez wszystkich zgromadzonych pod sceną pierwsze takty utworu „Debaser” i koncert zaczął się na dobre. Zgodnie z wszelkimi przewidywaniami, muzycy zagrali całą płytę dokładnie w takiej samej konfiguracji, jak na oryginalnym krążku. A Kim Deal nieustannie żartowała, nawiązując do nieznanego już dziś prawie doświadczenia słuchania winylowych albumów: „a teraz ktoś musi przełożyć stronę!”.
To właśnie ona była jedyną osobą w zespole, która nieustannie utrzymywała kontakt z publicznością – niemal przed każdym utworem opowiadała jakieś żarciki albo – choć w zasadzie w ogóle nie trzeba było tego robić – zachęcała widzów do zabawy. Pozostali muzycy byli raczej skupieni na graniu i poprzestawali tylko na rzucaniu w stronę publiczności promiennych – i, zdaje się, dość szczerych – uśmiechów. Nawet więc jeśli legendy o tym, że członkowie zespołu są śmiertelnie obrażeni na siebie i na koncerty przyjeżdżają osobnymi autobusami, są prawdziwe, muzycy Pixies okazali się prawdziwymi zawodowcami, bo zupełnie nie dawali tego po sobie poznać.
Choć sam koncert był dość mało widowiskowy – muzycy grupy nie są już przecież w tym wieku, żeby przez prawie dwie godziny szaleć po scenie i wdrapywać się na jej elementy konstrukcyjne – organizatorzy trasy wpadli na znakomity pomysł: oto bowiem do każdego z utworów z „Doolittle” powstały ciekawe wizualizacje, wyświetlane na wielkim diodowym ekranie, za plecami muzyków. Były bardzo różnorodne: od tradycyjnych graficznych impresji do krótkich filmików, z udziałem aktorów, od fragmentów wykorzystujących dokumentalne zdjęcia do opartych na tekstach piosenek animacji. Nawet więc jeśli patrzenie na stojącego niemal bez ruchu Franka Blacka nie było specjalnie atrakcyjne, zerkanie na to, co działo się za jego plecami – zdecydowanie tak.
Kiedy skończyła się oryginalna tracklista z płyty muzycy zagrali jeszcze jeden mały bonus w postaci alternatywnej wersji „Wave Of Mutilation” i było wiadomo, że koncert właśnie się kończy. Ale publiczność oczywiście nie pozwoliła muzykom ot tak po prostu zejść ze sceny. Niemal zmusiła ich do aż dwóch bisów. Pierwszy był raczej mało efektowny – muzycy zagrali kolejne dwie piosenki ze stron b singli, za to drugi był o wiele ciekawszy, a wręcz trochę zaskakujący – publiczność usłyszała aż pięć utworów, wśród których znalazła się np. punkowa „Isla De Encanta” z pierwszej płyty grupy i najbardziej dziś znana piosenka Pixies – „Where Is My Mind?” – zagrana na sam koniec, odśpiewana chóralnie przez kilka tysięcy widzów. I to był już definitywny koniec tego koncertu. Jeszcze tylko rzut oka na ciemnogranatowe fale oceanu i trzeba było łapać ostatni pociąg do Nowego Jorku.
Komentarze
[21 lutego 2012]
[6 lutego 2012]
[6 lutego 2012]
[6 lutego 2012]
uśmiechnij się!
[5 lutego 2012]
[5 lutego 2012]
Wyrwalem troche z kontekstu, ale i tak musze to napisac. Kurcze, wizualizacje, diodowy ekran, co za rewolucyjny, nowatorski pomysl!
[5 lutego 2012]
[4 lutego 2012]