Heineken Open’er Festival

Lotnisko Gdynia-Kosakowo, Gdynia - 30 czerwca – 3 lipca 2011

Zdjęcie Heineken Open’er Festival - Lotnisko Gdynia-Kosakowo, Gdynia

Czwartek, 30 czerwca

Coldplay

Przed relacją z występu czwartkowego headlinera czuję obowiązek podzielenia się wrażeniami z sytuacji organizacyjnych – istnych „ludzkich dramatów”, które rozgrywają się na bramkach Open’era co roku, bez głębszych wniosków ze strony Alterartu. W roku ubiegłym, „na Pavemencie”, mieliśmy szczwany manewr z wycofaniem biletów jednodniowych ze sprzedaży w punktach poza głębokim terenem festiwalu, co zmusiło niżej podpisanego do popędzenia z jedyną posiadaną wejściówką pod kasę przy scenie głównej, zakupienia tam trzech biletów i powrotu na sam początek, w celu przekazania ich pozostałym trzem członkom wycieczki (do tej pory nie wierzę w absurdalność tego zabiegu). W roku 2011 z kolei hitem było tempo wymiany biletów elektronicznych, zakupionych zresztą za pośrednictwem sklepu Alterartu. „Mamy za mało komputerów”, informował pan w punkcie, bezradnie rozkładając ręce. Bo rzeczywiście, trzeba uczciwie przyznać, że system sprzedaży internetowej nie pozwala na wcześniejsze oszacowanie popytu i dostosowanie do niego festiwalowej infrastruktury. Jakby tego było mało, po godzinie odstanej w długim wężyku okazało się, że obsłudze skończyły się też opaski SKM. Koniec końców, zostaliśmy poinformowani, że sami sobie jesteśmy winni – wszak „organizator prosił żeby przyjechać na festiwal dzień wcześniej”. Przepraszamy za kłopot, poprawimy się następnym razem.

Wskutek powyższego pierwszym występem, na który miałem szansę dotrzeć, był koncert Coldplay – zespołu, który kojarzy mi się z osiemnastymi urodzinami i otrzymaną wówczas w prezencie płytą „Parachutes”. Na moje oraz Chrisa Martina nieszczęście, ten fakt miał miejsce więcej niż dekadę temu, co dało mi sporo czasu by zweryfikować opinię o brytyjskim kwartecie. Młodzi przedstawiciele stadionowego pop-rocka zaprezentowali się jednak na lotnisku w Gdyni stosunkowo korzystnie – Martin śpiewał bezbłędnie, zawodowo dyrygując widownią, jego trzej koledzy beznamiętnie wykonali swoje partie i... gdyby nie trzy fragmenty debiutanckiego longplaya, przeszedłbym nad ich występem do porządku dziennego. Highlightem okazał się faworyt starych fanów, buckleyowskie „Shiver”, które cofnęło mnie do czasów świetności „Trójkowego Ekspresu” i Emmanuela Olisadebe. Reszta występu polegała na odegraniu wszystkich niemal singli zespołu, z których – wbrew moim oczekiwaniom – to nie „Clocks”, a niedawne „Viva La Vida” zostało przywitane najgorętszym aplauzem. Wymęczeni podróżą, kolejkami i skutecznymi jak reprezentacja Niemiec schematami piosenek Coldplay, ledwie otarliśmy się o występ Caribou, co – zważywszy na euforyczne jego recenzje – mogło być największym błędem festiwalu. (Kuba Ambrożewski)

Piątek, 1 lipca

Brodka

Patrząc trzeźwym okiem, z piątkowych headlinerów właśnie autorka „Grandy” była chyba najłatwiej rozpoznawalną postacią dla szarych zjadaczy festiwalowych kiełbasek. I rzeczywiście, pod sceną udało się Monice zgromadzić całkiem pokaźny tłumek, który radośnie podrygiwał do przebojów z ubiegłorocznej, polskiej indie-popowej superprodukcji. Jako umiarkowany sympatyk „Grandy” z przyjemnością obejrzałem kwadrans występu Brodki – była fajna scenografia (dwa wielkie, żółte, fluorescencyjne jelenie), pstrokata charakteryzacja samej piosenkarki i trochę spontanu na scenie. „Ja to kupuję”. (Kuba Ambrożewski)

British Sea Power

Szczerość w naszym klubie to norma: o ile pierwszy obejrzany koncert British Sea Power przyprawił mnie o półtorej godziny dreszczy, o tyle każdy kolejny wnosi coraz mniej do mojego życia. Z występu na dziedzińcu UW zapamiętałem głównie zapach grillowanych kiełbasek i obrazek pogujących fanów Kazika, z kolei koncert na Open’erze lekko mnie rozczarował od strony repertuaru i ilości energii płynącej ze sceny. Niby BSP robili to, co zawsze – zamaszyste riffy, toasty wznoszone kubkiem piwa, hity wymieszane z obskurami („Mongk II” jako drugi w secie?) – a jednak coś nie zażerało na linii scena–trybuny. Tym bardziej szkoda, że napierający deszcz zagonił pod gigantyczny namiot mnóstwo przypadkowej publiczności, BSP mieli zatem swoje pięć minut, żeby rozkochać w sobie Polaków. Nie wyszło. Hermetyczny przelot całej szóstki tłumaczy tę sytuację, ale tylko do połowy – druga strona medalu jest taka, że zespół wydawał się być zwyczajnie lekko zmęczony trasą, daleki od optymalnej formy, pozbawiony natchnienia. Znaczy, mi się wciąż podobało, ale kiedy dwie godziny później Cut Copy w pół piosenki poderwali cały tent stage do góry, zrozumiałem, że można było z tego ugrać więcej. (Kuba Ambrożewski)

Pulp

Nie ukrywam, że dla mnie najbardziej pechowy moment festiwalu. Deszcz, rozładowana komórka i inne chwilowe zmartwienia sprawiły, że performance Jarvisa Cockera nieco mi umknął. A jednak to, co zobaczyłem kątem oka, potwierdziło wszelkie przedfestiwalowe przypuszczenia: Pulp po reaktywacji są w świetnej formie, eksplorują swój najlepszy materiał (tracki z „Different Class” i całkiem sporo z „His n’ Hers”), a Jarvis to sceniczny boss. Brzmieli wybornie, tłumek fanów pod sceną szalał, a ja, niezaspokojony, z wielkim żalem, przy dźwiękach jednego z moich ulubionych utworów („Babies”) oddaliłem się w kierunku namiotu i... (Kuba Ambrożewski)

Cut Copy

...okazało się, że z dyskoteki roku 1995 przeniosłem się do klubu 2008. Po beznamiętnym, ledwie poprawnym występie w Palladium i co najwyżej przyzwoitym „Zonoscope” nie spodziewałem się po Cut Copy niczego szczególnego. Nie wiem, czy zadziałała magia napchanego, reagującego euforycznie na każde drgnięcie basu namiotu, czy po prostu Australijczycy mieli swój dzień, a może po prostu będąc od kilku miesięcy w intensywnej trasie osiągnęli właśnie swoją szczytową formę, ale tego dnia z pewnością nigdzie nie bawiłem się lepiej. Set płynął po najlepszych momentach ostatniego krążka, zahaczając o połowę „In Ghost Colours”, a nawet kultowe „Saturdays” z debiutu, odegrane w dość surowy sposób (zredukowany bit). Po tak intensywnej imprezie tanecznej nie byłem w stanie udawać zainteresowania zespołem Foals – zdaje się, że nie ja jeden, bo wieść gminna niesie, że ci przereklamowani Brytole zgromadzili pod główną rekordowo niską frekwencję. (Kuba Ambrożewski)

Sobota, 2 lipca

Paristetris

Największym kłopotem w opisaniu występu Paristetris jest fakt, że zespół występował dzień wcześniej w Elektrociepłowni Powiśle w ramach sceny eksperymentalnej inauguracji polskiej prezydencji w UE i zostało to przez nas zrelacjonowane, a odgrywany materiał z płyty „Honey Darlin’”doceniony (zanotujcie bezczelną autopromocję). Podejrzewam, że tamten koncert przebiegał według podobnego scenariusza, a nowością była prezentacja na wstępie świeżego teledysku do utworu „Sponge”. Żeby się nie powtarzać, pozostaje mi tylko pogratulować zespołowi odwagi w wykonaniu dwóch długaśnych ballad przed *z definicji* niecierpliwą festiwalową publicznością i umiejętności w prowadzeniu tego muzycznego rollercoastera wyskakującego co chwilę poza i tak lekko zakreślone tory. Frekwencja była całkiem niezła, ale kiedy kilka chwil później obserwowałem tłumy pielgrzymujące do namiotu z okazji koncertu zespołu *od reklamy Heinekena* zrobiło mi się autentycznie smutno. (Sebastian Niemczyk)

Nerwowe Wakacje

Zaskakujące jak wiele „małych kontrowersji” wzbudza ten projekt. Muzyka Nerwowych jest przecież nieinwazyjna, stosunkowo prosta i miła, a ilekroć ktoś się o niej wypowiada to albo hurraoptymistycznie, albo ze zgryźliwym sceptycyzmem. Sam należę do grupy sympatyków „Pana samochodzika”, więc pospieszyłem pod scenę Młodych Talentów (LOL! sprawdźcie metryki tych Panów!), lecz szybki chód w mieście i na wsi nie pomógł mi dotrzeć tam na czas. Wprawdzie przegapiłem początek występu, ale część, którą widziałem wystarczyła bym sobie wyrobił opinię o koncertowej formie zespołu. Chłopaki zagrali zwięzły set na luzie i z właściwą tym piosenkom gracją, trudno było jednak nie odnieść wrażenia, że setting dla osobistych liryków Szabrańskiego i jego pobrzmiewających melancholią kompozycji nie był najwłaściwszy. Ten jeden raz Nerwowe Wakacje wywołały reakcję idealnie średnią. (Paweł Sajewicz)

Primus

Przyznam, że nawet gdyby Prince nie przyjechał i tak poważnie zastanawiałabym się nad przyjazdem tylko i wyłącznie na koncert Primusa. W końcu ekscentryczny Les Claypool to genialny basista i sarkastyczny obserwator amerykańskiego społeczeństwa, a sam styl zespołu to niemożliwe do podrobienia połączenie funku z rockiem progresywnym i elementami metalu. Nie ma możliwości by na koncercie wypadło to źle. Niestety obecnie z grupą nie grywa zdolny perkusista Tim Alexander, ale jego następca – Jay Lane, na szczęście radzi sobie całkiem przyzwoicie. Muzykom towarzyszyli nieodłączni dmuchani astronauci umiejscowieni z tyłu sceny, a setlista podsumowywała cały dorobek zespołu, wyłączając tylko motyw przewodni z South Parku. Les miał dobry kontakt z publicznością, żartował na temat grania przed Princem, a nawet zapowiedział nowy album grupy. Oby tym razem bez Freda Dursta. (Andżelika Kaczorowska)

Prince

Dużo niepotrzebnych zdań napisano o tym koncercie. Przyjeżdża do Polski po raz pierwszy jedna z największych postaci w historii muzyki rozrywkowej – taka, która kilka razy zmieniła autonomicznie bieg jej historii – tymczasem poważne w teorii media udzielają głosu osobom, które wybrałyby raczej koncert Kim Nowak. „Ej, stary, w telewizji transmitują właśnie lądowanie na Księżycu, oglądamy?”. „Eee, ziom, ja tam wolę popatrzeć jak Grzesiek i Karol grają w kapsle na chodniku”. „Hmmm, gościu, ale Grzesiek i Karol grają w kapsle codziennie po szkole”.

Ale zostawmy to. Księciunio zagrał bowiem bezsprzecznie jeden z najbardziej widowiskowych koncertów, jakie widziano na polskiej ziemi. Ba, więcej! Zaryzykuję, że oceniając utwór po utworze, na sucho i wyciągając średnią, materiał czysto muzyczny, był to pewnie najlepszy występ w historii naszego kraju. Trudno się temu dziwić, skoro ten zakochany w sobie koleżka w złotym kostiumie sięga po siedem z dziewięciu utworów z „Purple Rain”, a poza tym celebruje praktycznie każdy ze swoich największych hitów – „1999”, „Kiss”, „Little Red Corvette”, „Sign ‘O’ The Times”, „Nothing Compares 2 U”... Oczywiście gość mógłby mieć Polskę w dupie i zwyczajnie te numery odegrać, ale nie – na pierwszych taktach tytułowego z „Purple Rain” ten Maradona popu oświadcza, że nigdzie nie będzie się spieszył, bo uwielbia tę piosenkę. Mówi to zupełnie na serio, o kawałku, który zagrał, lekko licząc, kilkaset razy w karierze. A po chwili gra i śpiewa go tak, że wszyscy mają ciary i wyją razem z nim przez piętnaście minut.

Był to występ jak na Prince’owe standardy krótki – zakulisowe plotki głoszą, że po dwóch godzinach grania Książę, który dopiero się rozkręcał i zamierzał przejść do swoich ulubionych kawałków, został siłą ściągnięty ze sceny i dostarczony w ostatniej chwili do wyczarterowanego samolotu. I jeśli miałbym doszukiwać się jakichkolwiek minusów tego fenomenalnego występu, to byłby to półgodzinny finał – przesadnie monotonny w zawierzeniu się funkowi. Być może tylko ja miałem wrażenie, że tego wieczoru najbardziej piorunująco wychodziły Prince’owi ballady i w świetle tego myśl, że ma jeszcze w odwodzie „Money Don’t Matter 2 Night” czy „The Most Beautiful Girl In The World”, była wyjątkowo kusząca. Nelson tym razem wolał ręce w górze i wielki, kolektywny bounce. Jego prawo. (Kuba Ambrożewski)

Ależ szaleństwo! Pewnie wielu przyjechało na koncert Prince’a w podobnych jak ja okolicznościach: bilet kupiony na dzień, dwa przed występem albo nawet w samej Gdyni, decyzja odkładana do ostatniej chwili i w końcu jakiś impuls, „Jadę!”, jedna z lepszych decyzji w życiu (tak, tak). Jarek Szubrycht pisał, że Prince to ostatnia gwiazda, która może jego pokolenie – 30+latków – zmusić do spontanicznej eskapady na drugi koniec Polski. Felietonista T-MMG i dziennikarz „Przekroju” pomylił się tylko co do skali zjawiska: magnetyczna siła Prince’a oddziaływała na ludzi w każdym wieku, każdych przekonań, rockistów i poptymistów, zwolenników pogo i matki z dziećmi. Jasne, że w przypadku Nelsona chodziło w znacznej mierze o nostalgię za czasami herosów złotej epoki MTV, ale dla mnie punkt odniesienia stanowiły raczej wszystkie te uberspektakle z przełomu lat 90. i 00., których nie dane mi było obejrzeć – występ Tiny Turner w Sopocie czy Rolling Stones w Chorzowie. Wiadomo bowiem, że muzyka z „Purple Rain”, Sign ‘O’ the Times” czy „Dirty Mind” jest przede wszystkim efektowna, a Prince – artysta żywiołowy i nieprzewidywalny – to nie jakiś grający na paszczy, sympatyczny amator, ale obsesyjny profesjonalista. Dodając dwa do dwóch można się było spodziewać koncertu, który w pierwszej kolejności pozwoli wyszaleć się artyście i jego publiczności. Kiedy więc zespół pojawił się na scenie i okazało się, że nie będzie „fajerwerków” zapamiętanych przez niezal-brać z zeszłorocznego Flaming Lips (szczytem ekstrawagancji było złote konfetti w finale „Purple Rain”), Prince raz jeszcze dał do zrozumienia, że jest artystą starej daty, że do zrobienia rozróby („Let’s Go Crazy”, heh) wystarczy mu nonszalancko przewieszony przez ramię telecaster, na którym przez dwie godziny wyciął więcej solówek „niż na niejednym koncercie progrockowym”. Po wszystkim w sieci pojawiły się sugestie, że to rock’n’rollowy cyrk, że estetyka rodem z festynu. Dziękuję, zwalniam się z obowiązku polemiki, NATOMIAST chciałbym powiedzieć wyraźnie, że ja ten cyrk – z całym jego wykonawczym kunsztem, z całą emocjonalną otoczką, z tym wszystkim, co się określa mianem bossostwa – przedkładam nad niejeden, a może nawet każdy „poważny” koncert, jaki widziałem w ostatnich latach. Nawet nad Kim Nowak. (Paweł Sajewicz)

Niedziela, 3 lipca

James Blake

Być może najbardziej NIEADEKWATNY artysta na tegorocznym święcie piwa. Ktokolwiek słyszał Blake’a przez chwilę i kojarzy atmosferę Open’era, prędzej spodziewałby się go na Przystanku Woodstock. Sam James nie wiedział chyba, w co się pakuje, bo po kilku utworach skonstatował, że nie spodziewał się takiego tłumu – prawdopodobnie byliśmy największą publicznością, przed jaką kiedykolwiek występował. Nie wiem, czy do tej pory gościła na jednej z dwóch dużych scen Open’era muzyka tak intymna, introwertyczna i wymagająca, ale – o dziwo – do pewnego stopnia manewr ten zakończył się powodzeniem. Blake i jego dwóch kompanów (perkusista i gitarzysta, obsługujący też sampler) wywołali swoimi dźwiękami całkiem żywe reakcje widowni, podzielonej równo w połowie między „wczutych” (zamknięte oczy i palce wskazujące uniesione ku górze), wtajemniczonych wielbicieli Anglika i przypadkowych, przepychających się do przodu żółtodziobów, próbujących dezorientację zastanym „dziwnym” brzmieniem równoważyć w typowo polski sposób: rytmicznym (no, powiedzmy) klaskaniem, biciem brawa w chwilach ciszy (co niekoniecznie oznacza „między utworami”) i entuzjastycznym reagowaniem na potężne uderzenia basu (przyznajmy, faktycznie przeszywające całe ciało). Rządził tym koncertem dysonans – Blake w końcu uzyskał przestrzeń właściwą, by jego muzyka wybrzmiała w pełni, a jednak „chciałoby się go zobaczyć w małym klubie na dwieście osób” – który nigdy nie zapewni mu takiej jakości i przejrzystości soundu. (Kuba Ambrożewski)

Zwycięzcą tegorocznego Open’era zostaje… Prince. Najlepszy koncert soboty/ festiwalu/roku/w Polsce/w życiu. O ile przed koncertem Nelsona spodziewałem się, że gdy będzie po wszystkim, z czystym sumieniem napiszę dwa poprzednie zdania, o tyle zupełnie nie przypuszczałem, że na drugim stopniu heinekenowskiego podium uplasuje się James Blake. Obawiałem się, a moje obawy były podsycane mało przychylnymi relacjami jego występów z innych festiwali, że ta asteniczna muzyka nie odnajdzie się na festiwalu o formule tego gdyńskiego. Nie wyobrażałem sobie w jaki sposób cichutkie, subtelne piosenki Anglika mają przebić się przez atakujące od strony World Stage riddimy, afrykańskie bongosy, nawijki MC, i skupić na sobie uwagę publiczności nastawionej na Coldplay, piwo i ogólnie wwwwwiiiiikkksee! Błąd. Anglikowi udało się odegrać wspaniały, niczym nie zmącony set i zahipnotyzować licznych odbiorców znajdujących się pod sceną.

James jest zupełną antydefinicją showmana. Jego kontakt z audytorium ograniczał się do niewyraźnego uśmiechu i rzucanych mimochodem strzępków zdań. Podczas gigu nie było różnokolorowych balonów puszczanych w tłum, oszałamiających wizualizacji, wjazdu nagiego artysty na estradę motocyklem. Cały ciężar koncertu spoczął na muzyce. Artysta prezentował głównie zawartość swojego debiutu sprzed kilku miesięcy, dzielnie rozprawiając się ze wszystkimi zarzutami o nudę, niedojrzałość, „mielizny kompozycyje”. Blake śpiewał, mruczał, stękał, samplował, akompaniował sobie na klawiszach. Bez zarzutu sekundowało mu dwóch towarzyszy. Zespół generował brzmienie, które rozwiewało unoszący się ponad głowami zgromadzonych papierosowy dymek i wprawiało w drganie podłoże, włosy i serca (było naprawdę poruszająco). Kto wyszedł przed zakończeniem, by zdążyć na entrance The Strokes, ten trąba. (Szymon Wigienka)

The Strokes

Kiedy spotkany przypadkowo tuż przed koncertem Strokes założyciel strony, którą czytacie – Tomek Tomporowski, pozdrawiam – spytał mnie, jakie mam oczekiwania, odparłem zgodnie z prawdą, że ogromne. Gdzieżbym jednak przewidywał, że piątka nowojorczyków przebije je z nawiązką. Doprawdy, na tak esencjonalnym, podręcznikowym koncercie rock’n’rollowym nie byłem nigdy wcześniej. Patrząc na idealnie zblazowanego Casablancasa, wymiatający duet gitarzystów Hammond/Valensi, perfekcyjną sekcję rytmiczną Moretti/Fraiture (kolejność nieprzypadkowa!), przewijałem slajdy w rodzaju „Rolling Stones 1971”, „Guns n’ Roses 1988”, „Oasis 1994”. Przetaczając się jak walec drogowy po kolekcji swoich stand-outów, Strokes udowodnili, jak beznadziejne musi być granie rock’n’rolla w 2011 roku dla innych zespołów. (Kuba Ambrożewski)

Zauroczony koncertem Jamesa Blake’a, przez pierwsze chwile występu, miałem mały problem z wtopieniem się w tłum bawiący się przy muzyce nowojorczyków. Raz, że był on strasznie gęsty, dwa, że nie sposób w jednej chwili przestawić się z maksymalnego skupienia wyniesionego z namiotu na rozbawienie i luz niezbędne przy gigu The Strokes. Jednak już w okolicach drugiego refrenu, czyli po kilkunastu sekundach, miałem gdzieś nostalgiczne post-dubstepy i w najlepsze „tańczyłem indie” z wielkim bananem na twarzy. Prawdopodobnie tego występu nie będę opowiadał wnukom, ale nie powiem, że nie bawiłem się na nim wyśmienicie. Ze sceny hit za hitem, a za hitem hit, a hity to oni mają przednie. Co więcej, mają ich akurat tyle, by wypełnić nieco ponad godzinny koncert bez widocznie słabszych momentów. Większych zastrzeżeń nie zgłaszam. Że niby Casablancas znudzony? Że brak chemii między członkami zespołu? Możliwe, ale zawsze wydawało mi się, że taki urok tego bandu. Już od teledysku do „Last Nite”, będącego przecież podręcznikowym przykładem wyższej szkoły wyrąbania we wszystko, biła od nich specyficzna aura jakby przeniesiona na scenę wprost z najbardziej zadymionego nowojorskiego pubu. To był naprawdę fajny koncert, man! (Szymon Wigienka)

M.I.A.

Konia z rzędem temu, kto spodziewał się po Mayi Arulpragasam tak żenującego, zawstydzającego perfomance’u. Co prawda Jacek Sobczyński chwilę przed wyjściem M.I.A. na scenę ostrzegał, że autorka „Paper Planes” ma dość zszarganą reputację koncertową, a jednak wciąż udało jej się wywołać wśród stojących w pobliżu lawinę facepalmów. Gdy po dziesięciu minutach wizualizacji buddyjskich (?) bożków Maya wybiegła w końcu na main stage, okazało się, że 90% muzyki leci „z odtworzenia”, ona sama nie bardzo panuje nad swoim głosem, a dodatkowo nieszczególnie da się ją zobaczyć – zamiast ujęć ze sceny serwuje widzom obrazki w stylu „kobiety za pistolety” lub „hinduski starzec korzystający z laptopa”. W chwili, w której zmasakrowała moje ukochane „Sunshowers” decyzja o ewakuacji spod sceny była kwestią czasu. (Kuba Ambrożewski)

Chromeo

Duet z Montrealu rozkręcił świetną imprezę na do widzenia. Trochę wina, trochę sera, trochę Daft Punk i trochę beztreściowego podnoszenia rąk do góry. Na papierze są funkujące linie basu, melodyjne, francusko-dyskotekowe podejście do tematu muzyki klubowej i dużo optymizmu – w teorii jest to granie, do którego można poruszać nogami przez piętnaście minut i bez żadnych wyrzutów sumienia zwinąć się do ośrodka Relaks. (Kuba Ambrożewski)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Wybierz stronę: 1 2 3
Gość: kuba radkowski
[15 lipca 2011]
Ty, ale jaką fuszerkę? "Wskutek powyższego pierwszym występem, na który miałem szansę dotrzeć, był koncert Coldplay". Jeśli dobrze widzę to National był przed Coldplay, a nie po, więc?
Gość: xyz
[15 lipca 2011]
"Możemy odwalać fuszerkę , gdyż my to robimy za swoje pieniądze, nawet na wakacje jeździmy za swoje pieniądze!". To jest argument?
Gość: kuba radkowski
[15 lipca 2011]
@xyz: nie zadni "zwiadowcy", tylko jak możesz wywnioskować z relacji, goście, którzy za własne pieniadze pojechali na wakacje
Gość: openman
[14 lipca 2011]
a mnie udało się zobaczyć i Cut Copy ( o 0 30 już ich dawno w namiocie nie było panie Kubo..., ale koncert bardzo udany) i Foals . Grupa przekonała mnie do siebie całkowicie. W deszczu, z przykrytymi przez ochronne folie instrumentami, bez zbędnych wizualizacji, fajerwerków ani słownego podlizywania się publiczności, zagrali bardzo dobry gig, pokazując klasę. Podobnie jak i Coldplay (wiem, tu nie wypada o nich dobrze pisać)oraz Pulp. National ze swoją intymna muzą to dla mnie jednak zespół świetnie wypadający w klubie, na openerze niekoniecznie się sprawdzają.
Szkoda, że nikt z Was nie opisał zaskakująco dobrych koncertów: Chapel Club ( jeden z najkrótszych występów na calym festiwalu...) czy Two Door Cinema Club. Na żywo okazuję się, że jednak nie są tylko kolejnymi indie zespolikami. Nie rozumiem do końca zachwytów nad Princem bo miejscami w czasie jego koncertu czułem się jak na trochę innym festiwalu, który mógłbym odbywać się w Operze Leśniej. Pewnie się narażę wielu, ale to nagromadzenie kiczu w czasie tego koncertu (od złotego kostiumu artysty poczynając) w zestawieniu z kiepskim nagłośnieniem( trzeszcząca prawa strona)nie pozwoliło mi odebrać tego koncertu inaczej. Oczywiście jest w świetniej formie, nadal świetnie steruje publiką, ale jakoś nie wrócę do jego płyt po tym wydarzeniu. Generalnie impreza bardzo udano choć ostatni dzień to raczej lista rozczarowań podobna do Waszych recenzji ( MIA, the Strokes) . Bardzo ciekawie prezentowała się scena folk, na którą zwykle nie ma czasu. Największe rozczarowanie to tak lansowane przez screen Nerwowe Wakacje, które dały koncert na scenie nowych talentów przypominający występ w czasie szkolnych akademii w gimnazjum. Nie dość, że bardzo topornie, to jeszcze z pomyłkami. Na dużej scenie znów polska reprezentacja wypadła, cóż...prawie tak jak w piłce nożnej (chyba brakuje już nowych \\\\\\\"gwiazd\\\\\\\" na naszym rynku aby mogły grać na Main Stagu\\\\\\\'u, no bo ile razy można zapraszać Muchy i Myslowitz). Polski honor uratowała jednak RUTA a zwłaszcza niesamowita końcówka gigu z gościnnym udziałem Robala.
Gość: :)
[14 lipca 2011]
a co z najlepszym openerowym koncertem- deadmau5em:D:D?
Gość: xyz
[14 lipca 2011]
1. byłem
2. ja nie piszę relacji do opiniotwórczego portalu
Gość: kidej
[14 lipca 2011]
@xyz

Czy zatem, skoro duza czesc festiwalowiczow (nie mine sie z chyba z prawda, jesli napisze, ze wiekszosc) uznala koncert Prince\'a za jeden z lepszych i wazniejszych na Openerze a.d. 2011, nie olales go i byles?
Gość: xyz
[14 lipca 2011]
To wszystko (choć to mnie wcale nie uspokaja) nie tłumaczy faktu że zwiadowcy Screenagers, pretendującego do najlepszego portalu o muzyce niezależnej w Polsce, oscentacyjnie olewają koncert uważany przez większość festivalowiczów za jeden z lepszych i ważniejszych na Openerze a.d. 2011.
kuba a
[14 lipca 2011]
Dopuszczasz możliwość, że moim zdaniem The National z płyty na płytę piszą coraz słabsze kawałki? Rzeczywiście w 2005 r. bardzo podobał mi się "Alligator", natomiast: a) kolejnym albumem już się wyraźnie rozczarowałem, b) mój gust stał się znacznie mniej skoncentrowany na muzyce gitarowej, więc nawet do tamtej płyty nie wracałem od ładnych paru lat. Dlatego właśnie prywatnie nie rozumiem fenomenu eksplozji popularności The National (w momencie, w którym z mojego punktu widzenia zaczęli grać mniej ciekawie niż wcześniej). Z drugiej strony raz się już na ten temat wypowiedziałem (krytyczna recenzja "Boxer" - jedyny, podkreślam to, mój oficjalny, negatywny tekst na temat The National) i nie widzę potrzeby powtarzania się w sytuacji, gdy słuchacze zespołu chcieliby raczej poczytać o jego kolejnej płycie. Czy to Cię uspokaja?

Nikt ze Scr. nie ma też wpływu na to, co o danym zespole pisze Borys, więc proponuję z jego opiniami polemizować w innym miejscu.

No i wisienka na torcie, że się "boimy" coś napisać. LOL.
Gość: xyz
[14 lipca 2011]
przepraszam, miałem napisac że zachwycałeś sie Alligatorem
Gość: xyz
[14 lipca 2011]
Bzdurną wypowiedzią jest twoja, bo udajesz, że nie widzisz że nagonka na National zaczęła sie tak naprawdę dopiero po High Violet, po komercyjnym sukcesie kapeli. Proste przykłady, Borys do niedawna uważał ich za przywoitą kapelę indie, dzis juz nie chce komentować ich popularności w Polsce, za miesiąc powie, że to nagorszy band świata. Ty zachwycałeś sie Boxerem, a potem już miałeś ich za całkiem niepotrzebną kapelę , kompletnie nie ważną. To nie przypadek, że wasza niechęć do takich zespołów wzrasta proporcjonalnie do uwielbienia ich przez polskich fanów. Nie lubicie typowo polskich zajawek, wpisujących się w schemat smutnych Polaków słuchających smutnej muzyki. Przecież to takie gówniarkie, a wy tacy dojrzali (Borys to robi przeciez w obronie MUZYKI). To nie przypadek, że recenzji High Violet nie podejmują sie ważne osobistości Screenagers (sorry Kasia). Czemu nie ty albo Sajewicz? Bo za prosto? Bo boicie się pozytywnie wypowiedzieć? To by zabiło wasz elitarny image? A może boicie się ich krytykować? Bo Screenagers traciłoby kolejnych czytelników? Najprostszy sposób - niech napisze Kasia, bo dziewczynie się wybacza upodobanie do smutnych kolesi z NY
kuba a
[14 lipca 2011]
Tak, raz jeszcze wielkie propsy dla xyz za obserwację na temat The National, mimo że wykazałem przecież kompletną bzdurność tej wypowiedzi.
Gość: tvvojstary
[14 lipca 2011]
Niby się na Prinsie dobrze bawiłem, ale tak super max mnie nei pociągnął - pewnie dlatego, że tak bardzo CAŁY dzień był pod neigo, tzn wiedzieliśmy, że bediz egrął 2 h i dopiero jakby zagrał 2,5 to byłoby to wydarzenie, gdyż albowiem ploty o gaży i tym jak bardzo trzeba było cąły fest pod księcia przestawić śa dosyć monstrualne. Moje hajlajty to PULP (Jarvis w deszczu zapewnił jeszcze wiecej magii niż w Barcy), Caribou (maksymalne wykorzystanie możliwości nagłaśniających selectorowego namiotu, brzmienie że szczęka opada + 15 minut Sun), Blake (wszystko już napisano, powiem tlyko że wreszcie nikt mu nie przekszadzał jak na Primaverze), Twilight Singers (pierwszy raz słyszałem Dulliego w dobrym nagłośnieniu, a nie w norze a'la Proxima/Stodoła - zachwyt) oraz Deadmau5 - ależ była wwwwiiiiiikkkkkkkkkssssaaaaaa!!!!!!!!
Gość: wtf dude
[14 lipca 2011]
"Ogolnie relacja spoko, nie rozumiem tylko tej fascynacji Prince'em.. osobiście byłem tylko na pierwszym utworze koncertu. Wiecej tam było rapowania niż śpiewania więc odpuściłem. "

chyba nie masz się czym chwalić ignorancie
Gość: imonfire
[13 lipca 2011]
zapomnialbym:

@xyz

+99342394392349129432991394391429432925335
Gość: imonfire
[13 lipca 2011]
Ogolnie relacja spoko, nie rozumiem tylko tej fascynacji Prince'em.. osobiście byłem tylko na pierwszym utworze koncertu. Wiecej tam było rapowania niż śpiewania więc odpuściłem.

Co do Strokes - dla mnie było dziwnie, zupełnie nie czułem tej energii płynącej ze sceny - być może dlatego, że stałem w okolicach budki akustyka.

Foals - chyba jeden z najlepszych koncertów, pełen luz na scenie, zero błędów i super zachowanie sceniczne wokalisty. Podobalo się.
Gość: anka
[13 lipca 2011]
świetna relacja, dzięki chłopaki i dziewczyno
Gość: night
[13 lipca 2011]
być może tak było, nie wiem, stałem w istnym kotle pod samą sceną, gdzie trudno było włożyć patyczek od lizaka. zresztą jak się ma frekwencja do jakości występu? :) nijak, co zresztą udowodniło już kilka gigów w naszym kraju, w polskich realiach pustka pod sceną świadczy wręcz o świetności zespołu, który się na niej prezentuje, hehe
kuba a
[13 lipca 2011]
Cóż, w kwestii Foals przytoczyłem tylko opinię znajomego, który był od początku. Ja widziałem tylko ostatnie takty koncertu, gdy wychodziłem z festiwalu i to raczej potwierdzało wersję, że rozmiary terenu pod sceną główną mogłyby być z 10 razy mniejsze. Być może z bliska odbierało się to inaczej.
Gość: mroo
[13 lipca 2011]
@night

trochę racja z tym nationalowym przesytem, ale osobiście się cieszę, że zaliczyłem ich na kameralnym festiwalu, w teatrze, w klubie i na dużej scenie dużej imprezy. Sprawdzają się w każdych warunkach .
Gość: night
[13 lipca 2011]
a tematowi organizacji tego festiwalu należałoby poświęcić osobny, solidnych rozmiarów artykuł. tylko po co, skoro i tak nikt nie wyciąga wniosków.
Gość: night
[13 lipca 2011]
Fajna relacja, dość wyczerpująca, czego nie można powiedzieć o kilku żałosnych relacjach z polskich mediów internetowych (onet, nowamuzyka, niezal).

Oczywiście przed lekturą miałem stuprocentową pewność, że relacji z koncertu Foals nie będzie, a mimo to jakiś szpikulec zostanie jednak wbity w zespół, i oczywiście stało się tak jak podejrzewałem. :) Nie wiem o jakiej rekordowo niskiej frekwencji mowa i jaka to gmina, z której wieść ta została przyniesiona, ale nawet jarvis miałby problem z wciśnięciem swojego chudego tyłka pod scenę na tym re-we-la-cyj-nym gigasku,

Z The National jest chyba problem zbyt częstych wizyt, przez co nawet ultrasi czują już przesyt tą nietrzeźwo-zmęczoną facjatą Berningera. Dla mnie to czwarty koncert kolesi i o ile pierwsze dwa były fantastyczne, tak później dostrzegałem już tylko rutynę, a kwestia zaskoczenia ograniczać może się już tylko do kwestii pod tytułem 'na którym kawałku Matt wyjdzie do publiczności'.

BSP rzeczywiście słabo, choć wyszedłem w połowie. Smutno było oglądać tak czerstwy występ bohaterów sprzed kilku lat. Kolesie wyglądali i brzmieli tak, jakby pierwszy raz ze sobą grali. Na ten koncert w krakowie zupełnie się nie nastawiam.
Gość: cze67
[13 lipca 2011]
A propos Prince'a - niesamowitą sprawą jest, że ja właściwie nie mogę słuchać Purple Rain, ponieważ piosenka ta została wręcz ZARŻNIĘTA przez stacje radiowe onego czasu. A na openerowym koncercie byłem AUTENTYCZNIE wzruszony jak również śpiewałem. A solówka w tym utworze PRZYPRAWIŁA mnie o dreszcze.
Gość: weloveprince
[13 lipca 2011]
hihi, nikt nie poczekal na big boia (czekac trzeba bylo do drugiej). a to jeden z najlepszych koncertow festiwalu dla mnie byl.
kuba a
[13 lipca 2011]
BSP 2 października w Krakowie, 3 października w Warszawie - w Hydrozagadce :|
Wybierz stronę: 1 2 3

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także