Gang Gang Dance, Highlife

Hebbel am Ufer, Berlin - 21 maja 2011

Łyżka dziegciu w całym tym „Glass Jar” jest taka, że kto chciał posłuchać muzyki – wiem, wiem, to nie zawsze jest najmocniejszy punkt live actu – na koncercie Gang Gang Dance zadowolony był przez pierwsze dwa utwory. Potem ktoś inny za konsoletą stwierdził, że skrzypiące syntezatory najlepiej brzmią, gdy zagłuszają wszystko inne i już do końca można było zapomnieć o walorach czysto kompozycyjnych. Ale to chyba nie był przypadek, bo cała sceniczna kreacja GGD raczej zorientowana jest na hardą wixę niż szamanizm. Zespół słynie z rozciągania swoich utworów w kilkuminutowych improwizacjach, które następują po właściwej, piosenkowej części danego tracku, ale to puszczanie oka do progresywnych protoplastów brzmienia GGD jest jedynie pretekstem dla grubo ciosanej kanonady beatu i riffu. Innymi słowy, chodzi o to żeby było głośno, rytmicznie i inwazyjnie. Poza tym na oko (uważnie obserwowałem klawiszowca) połowa muzyki LECI Z TAŚMY i nie ma mowy o lekkości zespołowego jamu czy w ogóle organicznej grze właściwej ludycznym wątkom „Dymphny” czy „Eye Contact”. Ale muszę oddać im sprawiedliwość: co sobie zamierzyli, to osiągnęli. Sala wypełniona rewelacyjną niemiecką publicznością falowała w tańcu i nie sposób było nie potupać do tego nóżką. (Paweł Sajewicz)

Gdy ziom, który supportował swój własny zespół, zakończył występ, Paweł rzucił, że to na pewno taki sprytny manewr Gang Gang Dance, bo jakby teraz źle nie zagrali, to w zestawieniu z tym skowyczącym, ocierającym się raz po raz o śmieszność pół-Pandą-Bearem, pół-Willem-Oldhamem, pół-Indianinem i tak wypadną zachwycająco. No ale na szczęście nie musieli się aż tak przesadnie zabezpieczać, bo koncert okazał się być spoko. Nie było to może jakieś mistyczne doświadczenie, na które po cichu jednak trochę liczyłem, ale dało się przy tym wyszaleć. Bo GGD zagrali naprawdę na pełnej kurwie, podrasowując i tak dość inwazyjne oryginały studyjnych tracków z dwóch ostatnich płyt – głównie poprzez podbijanie głośności i natężenia uderzeń w bębny. A zestawy perkusji były momentami aż trzy. No właśnie – niezbyt to było wyszukane, ale takie rozwiązania – czy tego chcemy, czy nie - zawsze działają na żywo. Zresztą jedyny track, który potraktowali łagodniej, a który właśnie powinien być zagrany na maksymalnych obrotach, czyli „Mind Killa” w wersji „calypso”, stanowił najsłabszy punkt występu. A z ciekawostek wypada wspomnieć, że GGD na żywo sprawiają dość kuriozalne wrażenie - po scenie biega (kompletnie nieprzydatny w kategoriach muzycznych) ziom z ręcznikiem na głowie i plandeką na kijku, totalnie zniszczona Liz Bougatsos (oni muszą brać bardzo dużo narkotyków) wygląda tak, jakby miała nie dotrwać do końca występu i na dodatek oboje urządzają sobie wypad na widownię, zwieńczony tańcem Liz na barana na plecach pierwszego lepszego widza. Jak to ujął Kamil – grunt, żeby się dobrze bawić na swoich koncertach. (Łukasz Błaszczyk)

Chociaż wokalistka Gang Gang Dance zdecydowanie lepiej baunsuje w tłumie podczas swoich piosenek niż panuje nad nimi wokalnie, wspomnienia z koncertu pozostały mi całkiem dobre. Przecież niektóre fałsze można wybaczyć, niektóre niedostatki nagłośnienia (momentami nie było słuchać ani krztyny wokalu) zapomnieć, jeśli całość to wielki smaczny jam pełen gitar, hałasu i znajomej dzikości. Z racji lichego nagłośnienia nie udało się ustalić, czy to wokalistka była w ciąży, czy może jej koleżanka i to jej właśnie dedykowała piosenkę? Idę jednak o zakład, że noworodek będzie w przyszłości raczej Amy Winehouse niż Janem Pawłem II, dało się to wyczytać z – pełnej prawdy – twarzy Liz. (Kamil Bałuk)

Fakt, że na berlińskim koncercie wylądowałam „przy okazji”, pozbawił mnie jakichkolwiek specjalnych oczekiwań, którym trzeba by było sprostać. Co więcej, mimo niegdysiejszej sympatii do „God’s Money”, podjarka „Glass Jar” i ogólnie szał na „Eye Contact” jakoś przeszły obok mnie. Nastawiona więc zupełnie neutralnie z Hebbel am Ufer wyszłam jednak jak najbardziej „na tak”. Po dość specyficznym, szamańsko-wyjącym supporcie w wykonaniu typa od I can hear everything, it’s everything time znalazłam się pośrodku koncertu-show o miażdżącej sile rażenia, na którą składały się wprawiające w wibrację organy wewnętrzne basy, potężne perkusje wespół z bębnami i ogólnie panujący na scenie lekki chaos generowany w dużej mierze przez miotającą się Liz. Mimo zajęcia miejsca true fanki wnikliwa jej obserwacja niewiele dała – z ruchu ust nie udało się wyczytać stanowiących zagadkę wyszeptanych i zniekształconych tekstów. Wynurzenia liryczne w kontekście całości zdały się być kwestią podrzędną. A do tego ta lekka konsternacja biegającym po scenie, machającym flagą zrobioną z folii Indianinem, zwieńczona znikającą w tłumie Liz. Dzięki, przypadku, dzięki, okoliczności, mój pognieciony bilet wisi na ścianie. (Zosia Sucharska)

Screenagers.pl (6 czerwca 2011)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: tvvojstary
[6 czerwca 2011]
ha ha ha!

Takie same odczucia!
Trza było iść niedługo po tym jak zeszli fotoreporteży, a Blixa oznajmił, że teraz to się dopiero będzie działo :]
Gość: kaczorowska nzlg
[6 czerwca 2011]
Co do Primavery to największym moim błędem tego festiwalu było nie zostanie na całym Einsturzende. Ale więcej o tym nadchodzącej wielkimi krokami relacji <spoiler>
Gość: tvvojstary
[6 czerwca 2011]
Na primaverze padli ofiarami rozpiski - grali na scenie Picz4ka, gdzie koncerty były bardzo gęsto rozplanowane, do tego Gonjasufi przeciągnął swój gig i ewidentnie mieli za mało czasu na rozstawienie i odpowiednie testowanie nagłośnienia. Wyszli więc z poślizgiem, a do tego przez pierwszy kwadrans w kółko chcieli wykończyć kolesia odpowiedzialnego za sceniczną reżyserkę. Jak już się nagłośnili to zagrali Glass Jar i... już w zasadzie musieli kończyć. Poszaleli przy Thru and Thru i nara, bo na głównej wychodzi PJ.

Tak więc nie do końca pełny koncert miałem, raczej namiastkę, po której sporo sobie obiecuję na przyszłość.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także