The Snow, Lucinda Black Bear, James Bowery
The Rock Shop, Nowy Jork - 14 stycznia 2011

Tego zimnego wieczoru w niewielkim klubie The Rock Shop w brooklyńskiej dzielnicy Park Slope wystąpiły trzy zespoły, którym było bardzo blisko do siebie pod względem stylistycznym: wszystkie grały muzykę, która można zaliczyć do szeroko pojętego akustycznego folku.
Jako pierwszy na scenie stanął James Bowery i jego kilkuosobowy zespół. Dość barwny zespół zresztą: obok sekcji rytmicznej, wyglądającej jak muzycy wyciągnięci wprost z jakiegoś taniego westernu, w jego skład wchodziła urocza skrzypaczka i sprawiający wrażenie bycia z jakiegoś innego zespołu gitarzysta o wyraźnie azjatyckich rysach. Ale pod względem muzycznym ten różnorodny skład był bardzo dobrze zgrany i dopasowany - z uspokajającą pewnością prezentował kolejne piosenki, w których łączyły się elementy folku, country, bluesa i rocka. Na pierwszym planie była oczywiście akustyczna gitara lidera, której łagodne dźwięki nadawały całości raczej spokojnego charakteru, choć nie brakowało i momentów, podczas których muzycy nieco popuszczali wodze swej wyobraźni i na scenie robiło się nieco goręcej.
Po krótkiej przerwie zrobiło się jeszcze bardziej gorąco - na scenie pojawiła się czwórka muzyków, tworzących zespół Lucinda Black Bear i zaprezentowała zaskakująco dynamiczny i pełen energii materiał. Oczywiście zespół nadal porusza się w granicach stylistyki, z której znany był do tej pory - akustycznego folk-rocka z dużo mocniejszym naciskiem na pierwszy człon tej nazwy, ale z delikatności, charakterystycznej dla jego wczesnych nagrań nie pozostał nawet ślad. Co więcej - muzycy nie dali publiczności nawet cienia szansy, żeby mogła sobie przypomnieć o jego obliczu sprzed kilku lat: nie zagrali ani jednego starszego utworu, cały koncert poświęcając prezentacji materiału z najnowszej, wydanej w zasadzie tuż przed tym koncertem płyty. Zespół w nowej odsłonie wypadł bardzo ciekawie - widać było, że ta zmiana była szczególnie na rękę energetycznemu, momentami wręcz zjawiskowemu, liderowi grupy, który ani przez moment nie tracił energii, a między utworami zachęcał do zabawy, opowiadał śmieszne anegdoty i z wyraźnie udawaną przesadą pozował na groźnego - ale w końcu to właśnie on, a nie nikt inny śpiewał swego czasu piosenkę o tym, jak gołymi rękami pokonał niedźwiedzia. A patrząc na niego podczas tego koncertu nie sposób nie było mieć pewności, ze gdyby to zwierzę jakimś cudem pojawiło się na Park Slope i wpadło do Rock Shopu, rzeczywiście rozerwałby je na strzępy gołymi rękoma.
Wreszcie na scenie pojawiła się gwiazda w postaci zespołu The Snow - tego arcyzimnego wieczoru w zaśnieżonym jak rzadko kiedy Nowym Jorku, trudno było chyba znaleźć grupę o równie adekwatnej nazwie. W tym czteroosobowym zespole prym wiedzie para wokalistów: on grał na gitarze i banjo, ona - na klawiszach, a między utworami bawiła widzów zabawnymi opowieściami. Najlepiej wypadały te, które były ripostami na niewybredne, żartobliwe propozycje erotyczne ze strony widzów. Wokaliści odmawiali w coraz zabawniejszy sposób. W pewnym momencie rozgadali się tak bardzo, że sami musieli się hamować: „zaraz, to przecież nie jest talk show, ale koncert” - powiedziała wokalistka grupy, mobilizując swoich kolegów do zagrania kolejnego utworu.
Poza zagadywaniem do publiczności, muzycy oczywiście zajmowali się jednak przede wszystkim graniem muzyki - muzyki bardzo dobrze dostosowanej do okoliczności w postaci potwornego zimna na dworze, każącego z miejsca porzucić wszelkie myśli o wychodzeniu z domu i dłuższym przebywaniu na zewnątrz. Poszczególne utwory, łagodne ballady zaaranżowane z reguły na akustyczny, folkowy zestaw instrumentów, były ciepłe i sympatyczne niemal do granicy ckliwości. Na szczęście tej granicy raczej nie przekraczały, co jeszcze bardziej sprawiało, że były idealne na ten zimny wieczór.