Swans
Stodoła, Warszawa - 10 grudnia 2010
Reaktywacja Swans bez Jarboe wzbudzała niemałe kontrowersje i trudno się zgodzić, że album je zupełnie rozwiał. Tegoroczny „My Father...” przez jednych uważany jest za czołówkę roku, dla innych to zupełnie niepotrzebne wydawnictwo. Mnie się względnie podoba, jednak aż do koncertu miałam wątpliwości czy zastanę zespół w dobrej formie, wydawało się wręcz, że rozczarowanie jest wliczone w cenę biletu. Mimo tego, sam fakt zobaczenia na żywo Giry i usłyszenia choć paru klasycznych utworów zaważył.
W niezbyt zapełnionej Stodole swój występ w charakterze supportu rozpoczął James Blackshaw. Jego muzyka sama w sobie nie wydawała się zbyt zajmująca, uwagę przykuwała natomiast jego bardzo sprawna technicznie gra na gitarze. Faktem jest, że po one-man show jakie zrobił Blackshaw za pomocą swojego akustyka większość gitarzystów powinno wybić sobie z głowy granie i odesłać mu w darze serca swój cały sprzęt. Osoby, które oczekiwały ciekawych kompozycji mogły jednak czuć się nieco zawiedzione i zostało im czekać na gwiazdę wieczoru.
Po drobnej przerwie technicznej na scenę wkroczył Christoph Hahn i zaczął grać hipnotyczny dron. Chwilę później na instrumentach perkusyjnych wtórować mu zaczął Thor Harris, który odwiedził już w tym roku Polskę z Shearwater na Off Festivalu. Z tej mikstury powstał minimalistyczny prolog do miażdżącego „No Words/No Thought”, które trwało w wersji live... ponad pół godziny. Brzmienie Swans nie pozostawiało w spokoju żadnego neuronu układu nerwowego. Psychotyczne, paraliżujące... Zmiany w setliście podczas europejskiej trasy były dosłownie kosmetyczne, także grali to samo od parunastu wieczorów. Mimo tego utwory przepełnione były pasją i nie odczuwało się ani odrobiny znużenia ze strony muzyków. Partie instrumentów budowały masakrujące uszy ściany hałasu. Parę razy zwolnili tempo, ale nie ze zmęczenia tylko by zagrać jeszcze bardziej przytłaczająco...
Z drugiej strony Gira należy do frontmanów, którzy potrafią paroma prostymi hasłami rzuconymi ze sceny rozładować atmosferę. Stąd występ postrzeganych jako uber-posępnych Swans nie można zaliczyć do wydarzeń, które wpędzają w ciężką depresję, bardziej dostarczają ekstremalnej dawki energii. Możliwe, że wynikało to z przewagi noisowych i dronowych brzmień nad neofolkiem oraz elementami pijackiego-wisielczego humoru jakie wprowadzał lider. Spragnieni kontrowersji też dostali swoje – podczas „I Crawled”, utworze opowiadającemu o chęci bycia zgławconym przez osobę podającą się za ojca, Gira nie omieszkał podotykać się... po swoich genitaliach. Jednak chyba każdy kto świadomie przyszedł na Swans mógł się spodziewać, że zespół „nie wyrósł” z takiej estetyki. Całe szczęście muzyka sprawiła, że nawet zniesmaczeni zachowaniem frontmana musieli przyznać, że kolektyw trzyma wysoki poziom niczym za najlepszych czasów swojej działalności.
Malkontenci mogli narzekać na brak np.„Beautiful Child", jednak nie przypominam sobie ani jednej zawiedzionej twarzy. Całość występu trwała blisko dwie godziny, ale bliżej było do niedosytu niż nadmiaru. Najlepszym komentarzem do wydarzenia pozostaje jednak dialog między Girą a moim kolegą:
- Hey, Michael, your music saved my life!
- Yeah? It ruined mine...
Komentarze
[22 grudnia 2010]
"Brzmienie Swans nie pozostawiało w spokoju żadnego neuronu układu nerwowego."
"(...) także grali to samo od parunastu wieczorów."
3 x auć.
[19 grudnia 2010]
[19 grudnia 2010]
[18 grudnia 2010]
[18 grudnia 2010]
@moonwalker-nadal boli?
[18 grudnia 2010]
[18 grudnia 2010]
[17 grudnia 2010]
[17 grudnia 2010]
[17 grudnia 2010]
looool...
A sam koncert bardzo w porzo, choć po pierwszym, megazajebistym utworze, nie zdarzyło sie nic równie powalającego, może poza odlotowym wykonaniem "Sex, God , Sex".