Beach House, Jana Hunter
The Bell House, Nowy Jork - 26 stycznia 2010
Wokół tego koncertu – chyba trochę nieoczekiwanie – zrobiło się bardzo gorąco i głośno. „Musisz tam być” – nawoływały blogi i gazety – „bo to może być ostatni raz, kiedy grają w tak małym lokalu. Kiedy przyjadą następnym razem, będą zapewne występować w jednym z tych wielkich klubów, do których z zasady nie chodzisz”. Więc sporo osób chciało zobaczyć ten występ. A nie było to łatwe – impreza miała w zasadzie zamknięty charakter: zaproszenia trafiły przede wszystkim do przedstawicieli branży i do dziennikarzy, zwykli widzowie musieli się zadowolić znikomą liczbą zaledwie stu biletów – stanowczo za małą, żeby zaspokoić ogromny popyt. Nic więc dziwnego, że już kilkaset metrów przed klubem – jednym z najnowszych miejsc na brooklyńskiej mapie koncertowej, leżącym nota bene spory kawałek od hipstersko-klubowych centrów tego miasta, czyli Williamsburga czy Park Slope – stali pierwsi chętni do odkupienia biletów, nawet za spore pieniądze. Ale nadzieja na to, że się uda, była raczej niewielka – setka szczęśliwców, śpieszących do Bell House raczej nie była skłonna się ich pozbywać.
Gośćmi wieczoru była formacja Jana Hunter, a raczej – grająca na gitarze singer/songwriterka o takim właśnie imieniu i nazwisku oraz kilku towarzyszących jej muzyków. Zaprezentowali oni występ bardzo krótki, ale za to spójny i intensywny. Składały się na niego spokojne, a wręcz bardzo wolne i raczej ponure piosenki, w których obok gitary ważne miejsce zajmowała spora ilość elektroniki. Nad wszystkim zaś górował niski i mocny głos liderki zespołu, który dodawał tym i tak już mocno nostalgicznym utworom jeszcze bardziej mrocznego klimatu. Publiczności taka muzyka wyraźnie się podobała, ale kiedy po dwudziestu minutach Hunter ukłoniła się i zaczęła zwijać kabel od swej gitary, niedwuznacznie dając do zrozumienia, że to już koniec jej występu, raczej nikt nie protestował.
Wszyscy czekali już bowiem na gwiazdę wieczoru. Poczekać musieli jeszcze sporo czasu – przygotowania sceny przeciągały się mocno ponad miarę. Ale nie działo się tak bez powodu – na scenie pojawiła się scenografia rodem prosto z plaży. Stanowiły ja charakterystyczne parasole, które na dodatek miały zainstalowane tuż przy czubkach lampy, świecące na różne kolory. Kiedy scenografia była już w pełni zainstalowana i zdążyła zachwycić widzów różnobarwną iluminacją, na scenie pojawiła się trójka muzyków, przywitana gorącym aplauzem publiczności.
Beach House to zespół, który istnieje już od kilku lat i od kilku lat próbuje swoim mrocznym, nostalgicznym dream-popem zainteresować słuchaczy. Do tej pory efekt był raczej mizerny – zespół wciąż pozostawał mocno w cieniu innych alternatywnych gwiazd, znajdując zainteresowanie tylko wśród wąskiego kręgu fanów. Ale najnowsza płyta – wydany prawie w dniu koncertu krążek „Teen Dreams” – ma rzeczywiście, zgodnie z opiniami sporej ilości amerykańskich dziennikarzy muzycznych i blogerów, szanse zmienić tą sytuację. Jest przecież o wiele bardziej elegancki od poprzednich płyt grupy, bardziej wyrafinowany pod względem dźwiękowym, bardziej przystępny, a może nawet, w dość przewrotny sposób, przebojowy. Tego wieczoru muzycy chcieli zaprezentować premierowo swój najnowszy materiał nowojorskiej publiczności, stąd specjalny, niemal uroczysty („To wszystko wygląda jak na urodzinowym party” – powiedziała na dzień dobry szczerze zachwycona wokalistka zespołu) charakter tego „record release show”.
Trójka muzyków (grający na dość skromnym zestawie bębnów perkusista, siedzących na stołku gitarzysta oraz śpiewająca, grająca na instrumentach klawiszowych, zachwycająca swoim niepodważalnym urokiem liderka zespołu) uśmiechnęli się tylko nieśmiało i zaczęli występ. W jego programie przeważały oczywiście kompozycje z najnowszej płyty, choć nie zabrakło i nieco starszych utworów, przyjmowanych początkowo przez publiczność – co oczywiste – ze znacznie większym entuzjazmem. Ale szybko okazało się, że najnowsze kompozycje są na tyle przebojowe i wpadające w ucho, że nawet ci, którzy nie mieli okazji usłyszeć ich wcześniej, bawili się znakomicie.
Choć oczywiście pojęcie „zabawy” trzeba przefiltrować przez rodzaj muzyki, która brzmiała w głośnikach. Trudno się było przecież spodziewać, że przy tych spokojnych, momentami wręcz nieco sennych utworach ktokolwiek będzie tańczył pogo. Zarówno więc pod sceną, jak i na niej zabawa była raczej statyczna i wyważona. Ale jednocześnie – bardzo dobra. Wygląda na to, że Beach House jest u progu znacznie większej niż dotychczas popularności. Nowojorska koncertową premiera najnowszej płyty pokazywała bez dwóch zdań, że ten zespół sobie na to w pełni zasłużył.
Komentarze
[11 listopada 2010]
[29 marca 2010]