Clap Your Hands Say Yeah / Chairlift / Deertick / Talia Zedek
Brooklyn Academy / Bowery Ballroom, Nowy Jork - 13 lutego 2009
W połowie lutego festiwal Sounds Of Brooklyn, odbywający się w różnych klubach w tej dzielnicy, trwał w najlepsze. Najbardziej znane i utytułowane gwiazdy imprezy występowały w głównej siedzibie organizatora imprezy, Brooklyn Akademy Of Music. W tydzień po występie powracającej do aktywnej działalności grupy Beirut w prestiżowej, acz nijak nie nadającej się na rockowe koncerty, sali symfonicznej brooklyńskiego konserwatorium, zaplanowany został koncert zespołu Clap Your Hands Say Yeah.
Przed tą niezwykle szanowaną w swym rodzinnym mieście formacją, zaprezentowali się muzycy coraz popularniejszego tria Chairlift. Choć ta nazwa budzi raczej skojarzenia z Aspen niż Brooklynem, ale pod względem muzycznym Caroline Polachek - liderka grupy i jej dwóch kolegów z zespołu to nieodrodne dzieci miasta, w którym od kilku lat mieszkają: ich muzyka jest zawieszona gdzieś między taneczną elektroniką, balladą i psychodelią. Na płycie brzmi mocno elektronicznie, na koncercie - o wiele żywiej i nawet mimo mocnego trzymania się nakreślonych na płycie ram - bardziej spontanicznie.
Ster podczas tego występu trzymała oczywiście Polachek: grając partie instrumentów klawiszowych, śpiewając i dyrygując niemal niepostrzeżenie swymi dwoma kolegami.
Koncert gwiazdy wieczoru rozpoczął się dość niecodziennie: ze spowitej całkowitą ciemnością sceny dobiegły delikatne dźwięki akustycznej gitary, a zaraz potem - charakterystyczny głos wokalisty grupy. Za chwilę delikatny snop światła reflektora wydobył z mroku jego postać. I kiedy już wydawało się, że cała pierwsza piosenka będzie akustyczną balladą, nagle w głośnikach zabrzmiał cały zespół, a pełne światło, które rozbłysło w tym samym momencie, ukazało wszystkich jego muzyków w pełnej okazałości. Po tym wstępie artyści zaprosili grzecznie siedzącą do tej pory na krzesłach publiczność pod scenę i koncert mógł się zacząć na dobre. Trudno powiedzieć, czy sprawiło to miejsce, w którym odbywał się koncert czy może raczej pojawiające się tu i ówdzie plotki o zawieszeniu przez grupę na czas nieokreślony swej działalności - dość powiedzieć, że muzycy zdawali się dawać z siebie wszystko, wykonując kolejne kompozycje, zarówno swe największe przeboje, jak i mniej znane utwory, z wielką energią i zapałem. W repertuarze pojawiło się także kilka nowych, nie publikowanych jeszcze utworów, co zdawało się przeczyć pogłoskom o zawieszeniu czy wręcz rozpadzie grupy.
Pytanie tylko, czy coraz bardziej tradycyjna (nowe utwory zabrzmiały jak bardzo standardowe rockowe piosenki), a zarazem - w nie najlepszym tego słowa znaczeniu - staroświecka muzyka, która kilka lat temu zapewniła muzykom sporą sławę i opinię jednej z pierwszych gwiazd wylansowanych wyłącznie za pomocą internetu, wystarczy dziś, żeby utrzymać zainteresowanie publiczności?
Gdyby na podstawie tego koncertu próbować prorokować cokolwiek o przyszłości grupy, trudno byłoby stwierdzić coś jednoznacznego: z jednej strony - tych muzyków stać na zagranie przyciągającego uwagę koncertu, z drugiej - przepaść między starymi przebojami, a nowymi piosenkami, jeśli chodzi o pomysłowość i przebojowość zdaje się być dość potężna.
Nie było jednak czasu na rozmyślania: trzeba było natychmiast łapać metro na Manhattan, gdzie w klubie Bowery Ballroom właśnie kończyły swe występy grupy supportujące tego wieczoru formację Deer Tick. Jedną z nich była formacja towarzyszącą singer/songwriterce Thalii Zedek. Artystka z towarzyszącymi jej muzykami, zaprezentowała mocny program złożony z rockowych piosenek o nieco patetycznej estetyce, nawiązującej niemal wprost do tradycji zaangażowanych protest songów.
Muzycy grupy Deer Tick bardzo szybko przygotowali się do występu i zaczęli go w nieco zaskakujący sposób: kiedy byli gotowi zaczęli grać utwór, który właśnie brzmiał w głośnikach - jeden z rockowych klasyków z połowy lat siedemdziesiątych. Akustyk ściszał go coraz bardziej, aż wreszcie słychać było już tylko lidera grupy, Johna McCauley'a i jego kolegów. Muzycy zaczęli swój występ od kilku zupełnie nowych utworów, utrzymanych w estetyce znanej już z debiutanckiej płyty. Ale dopiero kiedy zabrzmiał pierwszy ze starszych utworów - poprzedzony nieco kokieteryjną zapowiedzią, że koncert w Nowym Jorku jest perfekcyjnym sposobem na rozpoczęcie sześciotygodniowej trasy po Stanach, „City Of Sin”, publiczność zaczęła się bawić na dobre. Muzycy zaczęli się bawić na dobre przy kolejnej piosence – „Spend The Night”: przy znacznie wydłużonej w stosunku do studyjnego oryginału solówce, McCauley zaczął naśladować... Angusa Younga z AC/DC i jego charakterystyczne podskakiwanie na jednej nodze. I tak było przez większą część koncertu: starsze utwory przeplatały się z nowymi (choć z wyraźnym wskazaniem na te drugie), spokojne, folkujące albo mocno zanurzone w bluesie ballady z dynamicznymi rockowo-country'owymi utworami, a wszystko było na dodatek podlane znakomitym poczuciem humoru lidera grupy. Jak zwykle w przypadku tej grupy koncert odbywał się w bardzo swobodnej, niemal rodzinnej atmosferze: lider zespołu opowiadał najróżniejsze przezabawne anegdoty ze swojego życia, a na scenie co i rusz pojawiali się goście zespołu, wykonujący wraz z nim kolejne kompozycje. Zakończenie utrzymane było natomiast w zgoła zaskakującym nastroju - McCauley na bis wybrał dwie najbardziej chyba poruszające kompozycje ze swej płyty: „Not So Denne” i kompletnie zwalającą z nóg kompozycję „Christ Jesus”.
Ten koncert pokazał - nie po raz pierwszy zresztą - że Deer Tick to jeden z najciekawszych obecnie zespołów na amerykańskiej scenie alt-country'owej, a jego lider jest jednym z najoryginalniejszych artystów swego pokolenia.