Matt And Kim / Rude Mechanical Orchestra / Spank Rock / Ninja Sonik
Music Hall Of Williamsburg, Nowy Jork - 22 stycznia 2009
Dzień po dwóch wieczorach z Animal Collective przyszedł czas na święto znacznie bardziej kameralne, ale równie gorące. Muzycy duetu Matt And Kim, prawdziwi „hipsters' darlings”, wydali dwa dni wcześniej swoją, mocno tu oczekiwaną, drugą płytę - świetny album zatytułowany „Grand” - a jej koncertową premierę postanowili urządzić w dzielnicy, w której sami mieszkają. Wybrali największą salę w okolicy - potężny klub Music Hall Of Williamsburg - a i tak dla wszystkich nie starczyło miejsca: bilety wyprzedały się bardzo szybko. To najlepszy dowód na to, jak wielką estymą cieszą się na własnym terenie muzycy tego, wciąż jeszcze zupełnie niedocenionego gdzie indziej, duetu.
I nic dziwnego. Nie dość, że śpiewają o sprawach, które wszystkich tu dotyczą, nie dość, że na każdym kroku podkreślają przywiązanie do swej dzielnicy o jej mieszkańców, na dodatek grają muzykę, która wprost idealnie trafia w zainteresowania hipsterskiej publiczności.
Ale zanim można się było o tym przekonać tego wieczoru, na scenie wydarzyło się sporo ciekawego. Zaczęło się od dynamicznego setu dj-skiego, podczas którego prześcigały się wielkie przeboje tanecznej alternatywy. Ta część wieczoru płynnie przeszła w kolejną - występ zespołu Ninja Sonik, który pojawił się w nieco okrojonym składzie, co w żadnej mierze nie przeszkodziło bynajmniej muzykom grupy porwać publiczności do tańca. A raczej - do miarowego skakania, twórczość grupy wywodzi się wszak wprost z hiphopowego korzenia. Jeden po drugim brzmiały więc kolejne utwory grupy: rytmiczne, dynamiczne, z zabawnymi albo mocno zaangażowanymi tekstami, a publiczność bawiła się coraz lepiej. I kiedy wydawało się, że kulminacyjnym punktem przygotowań do występu gwiazdy wieczoru będzie cover nieśmiertelnego hard core'owego klasyka, utworu „Attitude” z repertuaru legendarnej grupy Bad Brains, okazało się, że to bynajmniej jeszcze nie wszystko. Co więcej - wydarzyło się coś zupełnie niezwykłego: na scenie pojawiło się ponad dwadzieścia osób ubranych jak cyrkowa orkiestra i wyposażonych w iście orkiestrowy zestaw instrumentów: puzony, saksofony, klarnety i kilka wielkich bębnów. Okazało się, że to Rude Mechanical Orchestra, zespół występujący na co dzień podczas ulicznych demonstracji, ale - jak się za chwilę okazało - na scenie radzący sobie równie dobrze. Grupa ma w repertuarze niezwykłe, dynamiczne i wariackie wersje utworów z bardzo różnych źródeł: od klasyki po przeboje współczesnego popu („Push It”) i alternatywy (Le Tigre). Bijący z każdego dźwięku entuzjazm natychmiast zaraził publiczność, która zaczęła skakać w rytm wybijanych na wielkich bębnach rytmów albo naśladować fragmenty układów choreograficznych, które prezentowali występujący na scenie tancerze.
Ale to jeszcze nie było wszystko. Kolejne kilkanaście minut trwał występ Spank Rocka, młodego blipstera (czyli czarnoskórego hipstera), który zaprezentował dawkę alternatywnego hip hopu z mrocznymi, gęstymi podkładami i mocnymi tekstami.
I dopiero wtedy nastał czas na występ gwiazdy wieczoru. Najpierw na suficie klubu pojawiła się gigantyczna animowana wizualizacja, nawiązująca trochę do okładki nowej płyty Matt And Kim - główną rolę odgrywały w niej charakterystyczne szczyty brooklyńskich kamienic. Chwilę później rozbłysł jeszcze jeden ekran: z tyłu sceny, niczym w lustrze, pojawił się obraz z kamery skierowanej na pierwsze rzędy publiczności. I wreszcie na scenie pojawili się sami muzycy, przybili piątki z widzami z pierwszego rzędu i zaczęli koncert. Na jego repertuar złożył się bardzo mocny zestaw piosenek: kilka nowości z właśnie wydanej płyty oraz największe przeboje ze znakomitego debiutanckiego krążka. Zaskakującym dodatkiem było kilka cytatów czy wręcz coverów piosenek ze złotych lat wieśniackiego rocka, z brawurową wersją „Final Countdown” grupy Europe na czele. Nie mogło też oczywiście zabraknąć hymnowego „Silver Tiles” - zabrzmiał na sam finał koncertu, a w jego końcówce Matt i Kim rzucili się w ramiona publiczności, powierzając swe muzyczne powinności członkom Rude Mechanical Orchestra.
Jeśli to, co działo się w klubie do tej pory to było istne szaleństwo, trudno znaleźć odpowiednie słowo, by określić to, co wydarzyło się w czasie kolejnej godziny. Pod sceną trwało nieustające pogo, co chwila ktoś wyrywał się z tłumu, przebiegał przez scenę i wskakiwał na wyciągnięte w górę ręce publiczności. Znaczące było to, że wiele z tych osób przystawało na chwilę, żeby... uścisnąć każdego z muzyków. A tym, choć przecież byli skupieni na graniu, zupełnie to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie, szerokie uśmiechy nie schodziły im z twarzy ani na moment, a entuzjazm bił od nich na odległość. Nie mogli usiedzieć za swoimi instrumentami, więc co i rusz wstawali i próbowali grać na stojąco, między utworami zaś nie przestawali zapewniać publiczność, jak wiele dla nich znaczy. I od razu było wiadomo, że nie ma w tym ani trochę fałszu, ani kokieterii. Bo przecież właśnie szczerość, naturalność i entuzjazm powoduje, że ten, grający przecież w gruncie rzeczy bardzo prostą muzykę, zespół, stał się - przynajmniej w swym rodzinnym mieście - tak wielką gwiazdą.