Francophonic Festival: Amadou & Mariam
Palladium, Warszawa - 13 marca 2009
W swojej spektakularnej książce sprzed prawie dekady „Sto płyt, które wstrząsnęły światem” (Wydawnictwo Iskry), Grzegorz Brzozowicz i Filip Łobodziński tak oto pisali we wstępie do recenzji albumu „Graceland” Paula Simona: Kiedy w drugiej połowie lat siedemdziesiątych Joachim Ernst Berendt, niemiecki znawca jazzu, wprowadził termin world music, miał na myśli próby muzycznego zintegrowania różnych kultur lokalnych – przede wszystkim w obrębie jazzu.
Dalej autorzy udowadniali, że jazzmani nie byli pierwsi – dużo wcześniej folklor do muzyki wprowadzili kompozytorzy klasyczni jak Fryderyk Chopin, Béli Bartóka i Boris Blacher, a po drodze kulturą lokalną zainteresowali się twórcy rockowi. Tu sitar użyty przez Beatlesów czy Rolling Stonesów, tam chińskie echa w twórczości King Crimson…, pisali, przypominając o pierwszych krążkach powstałych na styku kultur anglosaskiej i afrykańskiej jak „The Pipes Of Pan At Jajouka” (pośmiertnie wydane nagrania Briana Jonesa wizytującego Maroko podczas pogańskich obchodów święta ku czci bożka Pana) czy „Fela Ransome-Kuti And The Africa ’70 With Ginger Baker Live!”, na którym – jak informuje tytuł – perkusista psychodelicznego Cream wdał się w muzyczny dialog z nigeryjską legendą Felą Kutim. Panowie Brzozowicz i Łobodziński jednomyślnie jednak autorstwo mody na etniczność przypisują niższej połówce duetu Simon & Garfunkel – „Graceland” zrobiła furorę, zainicjowała trend w muzyce pop, sprzedała się dobrze.
Niemal w identyczny sposób można dziś podsumować zamieszanie wokół albumu „Welcome To Mali” duetu Amadou & Mariam. A podobieństw jest więcej – choćby sposób nagrywania i trudność przypisania wypracowanej muzyki do konkretnego miejsca czy kręgu kulturowego. Najważniejszą cechą wspólną obu arcydzieł jest, jak pisała Marta Słomka w swojej recenzji „Welcome To Mali”, otwarcie na drugiego człowieka, autentyczna ciekawość innej osoby i niezmącona, poruszająca wiara w siłę muzyki jako multikulturowego komunikatora oraz nośnika wspólnych – osobistych i ponadczasowych jednocześnie – emocji. I właśnie one – uniwersalne emocje niepomne na rasowe podziały, ślepe na stereotypy i językowe bariery – zdominowały warszawski koncert Amadou & Mariam. Stołeczny klub nie tyle pękał w szwach, co raz po raz eksplodował kolejną bombą entuzjazmu. Zarówno na, jak i pod sceną.
Obyło się bez supportu, bo ten jest po prostu duetowi niepotrzebny – zgromadzona tego wieczoru w Palladium publiczność, równie wielokulturowa co muzyka zespołu, tańczyła od pierwszych taktów utworu tytułowego, po ostatnie nuty zagranego na drugi bis „Masiteladi”. Bez przerwy, w pojedynkę, w parach, a nawet w większych grupach. Przed tańcem nie było ucieczki, a energetyczne harce pań z chórku prędzej czy później udzieliły się każdemu. I tak właśnie tańczyliśmy przez niemal dwie godziny – bo tyle trwał ów koncert – a komu wystarczyło sił, ten klaskał. Przy porywającym „Ce N’est Pas Bon”, energicznym „Africa” i wspomnianym już, a rozbudowanym o długie solówki każdego z solistów „Masiteladi”. Nie zabrakło też momentów spokojniejszych, chwil wytchnienia od szaleńczego groove’u muzyki duetu. Przejmująco wykonane „Sabali” – miłosne wyznanie filigranowej Mariam, do niewiele od niej większego Amadou, zamknięte w skromnym geście pogłaskania małżonka po głowie było prawdziwym momentem wzruszenia (niemal słychać było pochlipywanie na sali!), czy oszczędnie zagrane „I Follow You”, nabrało rangi małżeńskiej przysięgi, składanej na zawsze obietnicy wierności i wzajemnego trwania przy sobie. Wspomnieć należy jeszcze o ich koncertowym zapale – wesołym pokrzykiwaniom Amadou (Do you feel alive? ) i spontanicznym okrzykom Mariam nie było końca, a rozentuzjazmowany tłum odpowiadał kolejnymi falami oklasków. Brawa należą im się również za przemyślaną stronę wizualną występu – ludowe stroje czarnoskórych artystów zestawione z nieobowiązkowym, miejskim stylem reszty muzyków, niesamowita gra świateł i roztańczony chórek. Ale o tym już było…
Jestem pewny, że wszyscy zgromadzeni tego wieczoru w Palladium będą trwać przy tym nietuzinkowym duecie, wracać do ich spektakularnej muzyki, choćby dla zbilansowania muzycznej diety. W przywołanym przez Martę artykule, David Byrne przestrzegał przed skazywaniem się na muzyczną (angielskojęzyczną) monokulturę. Myśl, że wyprzedany do ostatniego miejsca koncert Amadou & Mariam mógł się w jakiś sposób przyczynić do jego drugiej, wyznaczonej na 13 lipca wizyty w Polsce (15 lat minęło już od czasu koncertu w warszawskich Hybrydach), choć pewnie naciągana, sprawia, że darzę malijskie małżeństwo jeszcze większą sympatią.
PS. Choć Paul Simon nie był pierwszy – na 3 lata przed nim, swoją wersję fuzji rocka i muzyki Soweto zaproponował Malcolm McLaren na albumie „Duck Rock” – to jemu przypisuje się status pioniera, a poniekąd i męczennika world music. „Graceland” interesowała się nawet Organizacja Narodów Zjednoczonych. Brzozowicz-Łobodziński: Oto bowiem, walczący wówczas z apartheidem Afrykański Kongres Narodowy – partia Nelsona Mandeli – ogłosił, że artysta złamał bojkot kulturalny Republiki Południowej Afryki. Opinii tej przyklasnęli działacze europejskich i amerykańskich organizacji zwalczających politykę segregacji rasowej. ONZ zaczęło rozważać czy nie wciągnąć Simona na »czarną listę«, a Paul Weller z grupy Style Council domagał się od niego publicznych przeprosin. Efekt? Medialny szum nakręcił sprzedaż – w ciągu roku od wydania album rozszedł się w dwóch milionach egzemplarzy.
Komentarze
[13 maja 2009]
to było zaplanowane. czekałem też na potwierdzenie koncertu Byrne'a;p
@niezłe pieniądze muszą iść w takie koncerty
hell yeah. samo złocenie fendera Amadou to przecież kupa hajsu;p
[13 maja 2009]
Koncert znakomity, mogłabym tam stać następne dwie godziny. Cholera, ale brzmieniowo klasa, niezłe pieniądze muszą iść w takie koncerty - nagłośnienie fantastyczne.