Ladytron
Klub Studio, Kraków - 18 października 2008
Może wstyd przyznać, ale jako rodowity Krakus po raz pierwszy pojawiłem się w sobotę w klubie Studio, mieszczącym się w skądinąd kultowym miasteczku studenckim AGH, dopiero 18.10.2008 roku – wcześniej tak jakoś nigdy nie wychodziło. No, ale przynajmniej okazja była przednia: w tymże ośrodku zawitała formacja Ladytron, z okazji drugiego koncertu w Polsce (dzień wcześniej grali w Warszawie na Free Form Festival), promując najnowszy, bardzo przyzwoity album „Velocifero”. W każdym razie od strony infrastrukturalnej zarzutów brak – żadnych problemów z wejściem, wyjściem, sanitariatem i zaopatrzeniem się w stosowne produkty.
Start imprezy był awizowany na godzinę 20. Zgodnie z oczekiwaniami mniej więcej około tego terminu na scenie pojawił się support – Procesor Plus. Performans stylistycznie niby pasował, ale męczył, bo trwał zdecydowanie za długo – do ok. 20.55, czyli niewiele mniej niż sam koncert Brytyjczyków. Gwiazda wieczoru otworzyła występ mocną, składającą się z 3 utworów reprezentacją najnowszego albumu. Zaczęli bułgarskim openerem „Velocifero”, „Black Cat”, przechodząc przez „Runaway” do pierwszego singla z tej płyty – to właściwie była rozgrzewka, którą przedłużyło jeszcze „High Rise”. Natomiast pierwszym poważnym highlightem występu, podczas którego zespołowi udzieliła się atmosfera nielicznej, ale dość entuzjastycznie nastawionej publiczności, był bardzo żywiołowo (i doskonale) wykonany hicior „Seventeen” z „Light & Magic”, po którym liverpoolczycy odegrali „True Mathematics” z tej samej płyty. Potem nastąpiło drobne rozluźnienie w postaci odegrania utworów z dwóch ostatnich nagrań zespołu – w ostatnim w tej serii „Fighting In Built Up Areas” boska Mira pozwoliła sobie na spontaniczny (?) taniec/skakanie po scenie, co spotkało się z entuzjastycznym odzewem publiki. Następnie bezpośrednio, bez intro, poszedł ukłon wobec fanatyków wczesnego dorobku grupy, „Discotraxx”. Występ teoretycznie miało zakończyć wykonanie „Last One Standing”, iście wyśmienite, z doskonałą reakcją publiczności; kto wie, czy nie najlepszy moment wieczoru.
Ale oczywiście był bis i w dodatku, z tego co zasłyszałem, o jeden utwór dłuższy niż dzień wcześniej w Warszawie. Ku zadowoleniu, był to mój osobisty faworyt z tegorocznego albumu, „Burning up”. Wcześniej znowu zabrzmiał język południowosłowiański („Kletva”), zaś finałem, jak można było przewidzieć, był chyba najbardziej rozpoznawalny singiel grupy,„Destroy Everything You Touch”. Tak jak w utworze formalnie kończącym występ, tak podczas trzech utworów dodatkowych zespół (ze szczególnym uwzględnieniem Helen, która wokalnie bardzo dawała radę w przeciągu całego koncertu) postarał się wyjątkowo, co nie umknęło uwadze zwiększającej się z minuty na minutę widowni. Niestety, jak już wcześniej wspomniałem, „Destroy…” było ostatnią piosenką tego wieczoru, co – to chyba zrozumiałe – pozostawiło pewien niedosyt, zwłaszcza w momencie, gdy impreza rozkręciła się na dobre.
Niemniej jednak wrażenia są zdecydowanie pozytywne. Można było narzekać na nagłośnienie (pod sceną masakra – głuchota przez następne 24 godziny, „zlany” dźwięk), ale i tak sobotni wieczór w Studio obalił pewne obiegowe opinie dotyczące koncertowych występów Ladytron. Czytałem, że jest ascetycznie, sztywno i generalnie średnio na jeża. Nie wiem, może to ja jestem szalikowcem zespołu, ale – enty raz cytując klasyka – ja tak o tym nie myślę. Wprawdzie zespół trochę czasu się rozkręcał, ale o trudno mówić o jakimś sztywniactwie; repertuar z „Velocifero” (nieco bardziej, ekhm, „rockowy” niż z początków grupy) bardzo dobrze sprawdza się w wersjach koncertowych – w przypadku kawałków nr 2 i nr 6 jest chyba nawet lepiej niż na CD. Generalnie duże zadowolenie, jedynie szkoda, że tak krótko to trwało – zdecydowanie chciało się więcej; mnie akurat do pełni szczęścia brakło kilku utworów z pierwszych dwóch płyt. Reasumując – jeśli komuś leżą takie klimaty, to jakość koncertów Ladytron nie powinna rozczarowywać, a na wszelakich dużych festiwalach to aż wypada grupę zobaczyć każdemu.
Aha, podobno po koncercie zespół (oprócz Helen) zszedł do baru i oprócz standardowych fotek i autografów można było sobie uciąć miłą pogawędkę z muzykami. Niestety, męczony perspektywą obowiązków dnia następnego, musiałem zmyć się zbyt wcześnie, czego teraz żałuję bardziej niż Marek Citko transferu do Blackburn Rovers w 1996 roku. Ale Ladytron jeszcze tu wrócą (miejmy nadzieję).
Setlista, jeśli nic nie sknociłem, wyglądała tak:
1. Black Cat
2. Runaway
3. Ghosts
4. High Rise
5. 17
6. True Mathematics
7. Season Of Illusions
8. International Dateline
9. Deep Blue
10. Fighting In Built-Up Areas
11. Discotraxx
12. Last One Standing
Bisy:
13. Kletva
14. Burning Up
15. Destroy Everything You Touch
(PS – dzięki dla Ani i Krzyśka za informacje i komentarze wzbogacające tę skromną relację)