Jarocin Festiwal

Jarocin - 18-20 lipca 2008

Zdjęcie Jarocin Festiwal - Jarocin

To był festiwal zupełnie inny niż jego wcześniejsze edycje. Impreza, która obrosła legendą, jako matecznik prostackiego punk rocka i mdłego rocka studenckiego, nagle dostała nowego wiatru w skrzydła. Wzięła się za nią zupełnie nowa ekipa, która postawiła przed sobą ambitny plan: odnowienie oblicza tej imprezy. Dała sobie na to kilka najbliższych lat, więc tegoroczny festiwal trzeba uznać za jeden z tych, które wypadają w okresie przejściowym.

I na każdym kroku widać było pewną dwutorowość, która z tego wynika. Najwyraźniejsze było to w samym programie imprezy, gdzie obok gwiazd, które z powodzeniem mogłyby wystąpić (i z reguły zaiste występowały) na „starym” Jarocinie, np. Kultu czy Strachów Na Lachy, pojawiły się nazwy w tym kontekście niemal szokujące, choćby Brett Anderson, The Subways czy Blood Red Shoes.

W przypadku tych dwóch ostatnich zespołów - pomysł okazał się rewelacyjny. Co najmniej z dwóch najważniejszych powodów. Po pierwsze: bo obie brytyjskie grupy zagrały znakomite koncerty. Blood Red Shoes to bardzo świeże odkrycie tamtejszej sceny muzycznej: dynamiczny duet, grający prostą, ostrą muzykę na gitarę i perkusję. Na koncercie grupa sprawdza się znakomicie. W ogóle nie odczuwa się braku gitary basowej - oboje muzyków robi tyle zamieszania we wszystkich rejestrach, że nie byłoby w tym graniu miejsca na jeszcze jeden instrument. Wyraźnie zdystansowani - nie odzywający się prawie wcale do publiczności - skupieni na samym graniu i trudno mieć o to do nich pretensję - przedstawili niezwykle energetyczny zestaw najciekawszych i najbardziej przebojowych kompozycji ze swej debiutanckiej płyty, wzbudzając w niektórych chęć pogowania, u innych zaś - wykrzykiwania wpadających w ucho refrenów. Na dodatek nie sposób było oderwać wzroku od gitarzystki grupy - pięknej dziewczyny, ubranej w krótką, czarną sukienkę.

Na zupełnie odwrotnym biegunie scenicznej ekspresji była tego samego, niedzielnego wieczoru grupa The Subways. Choć jej muzykę z pewnym uproszczeniem umieścić można w tej samej szufladce, co propozycję Blood Red Shoes, jednak sposób, w jaki muzycy zaserwowali ją jarocińskiej publiczności był zgoła odmienny. Grupa postawiła nie tylko na zawrotną przebojowość swych kompozycji (przy genialnym „With You” czy zagranej na koniec w wydłużonej niemal dwukrotnie wersji „Rock'n'roll Queen” nie sposób było ustać spokojnie), ale na mocny kontakt z publicznością. Że Billy Lunn potrafi go nawiązać, można się było przekonać dwa tygodnie wcześniej w Glastonbury, gdzie porwał do zabawy wielotysięczną publiczność zgromadzoną przed główną sceną festiwalu. Ale w Polsce przeszkadzać mogła mu bariera językowa. Mogłaby, gdyby nie to, że Lunn... nauczył się mówić po polsku. No, prawie się nauczył, ale jego polsko-angielskie zawołania w stylu „everybody klaszcze!” wywoływały prawdziwy aplauz - nieco większy spowodowało już tylko... zaśpiewanie po polsku jednej ze zwrotek „Rock'n'roll Queen”. Lunn miotał się po całej scenie, wskakiwał na głośniki, wspinał na ramę, dyrygował publicznością, by na koniec wskoczyć między widzów i długo unosić się na ich wyciągniętych w górę rękach. To był bez wątpienia najlepszy koncert tegorocznego festiwalu, który długo będą pamiętać ci wszyscy, którzy mieli szczęście w nim uczestniczyć.

Ale jest jeszcze jeden powód, dla którego zaproszenie obu tych zespołów wydaje się genialnym pomysłem. Dzięki temu bowiem polska publiczność - tak hermetycznie przecież zamknięta na wszystko, co nie przypomina Pidżamy Porno - miała okazję zapoznać się z tymi zespołami, zespołami grającymi prostą muzykę z klasą, co polskim zespołom wychodzi z takim trudem. Albo nie wychodzi wcale. Niektórzy - znając wcześniej program festiwalu - przesłuchali płyt tych grup zawczasu (sporo osób znało te piosenki, wykrzykiwało nawet ich słowa), inni - wciągnęli się w tą muzykę, gdy tylko zabrzmiała ze sceny. Organizatorom udało się więc to, co nie udawało się od lat. Niezależne od tego, jak górnolotnie to zabrzmi: poszerzyli horyzonty polskiej publiczności punkowej. Może tego typu - edukacyjne, było nie było - posunięcia to najlepszy sposób, żeby doprowadzić w dłuższej lub krótszej perspektywie do tego, żeby jej muzyczny horyzont nie ograniczał się do nudnych zespołów, grających ciągle to samo, niezmienne połączenie rocka, punka i reggae.

Nieporozumieniem okazało się natomiast zaproszenie na festiwal Bretta Andersona. Jego dzisiejsza propozycja muzyczna - składająca się w połowie z nowych, akustycznych i spokojnych utworów, a w połowie z nieco przearanżowanych wersji dawnych przebojów jego macierzystej formacji - Suede - nie miała za bardzo szansy porwać festiwalowej publiczności. Z drugiej strony, wielu fanów tego artysty nie zdobyło się na to, żeby porwać się na wyprawę do Jarocina. Taki koncert powinien się jednak odbyć w jednym z klubów - tam pasowałby dużo bardziej.

Obroniła się natomiast z powodzeniem inna zagraniczny gwiazda, ex-muzyk grupy Bauhaus, Peter Murphy. Artysta przedstawił mocno uproszczone, bardziej rockowe niż gotyckie, wersje swoich starszych utworów (zarówno z okresu współtworzenia grupy Bauhaus, jak i z późniejszej kariery solowej), które raczej przyciągały publiczność pod scenę, niż ją stamtąd wyganiały.

Wśród zespołów tworzących nową jakość jarocińskiego festiwalu z pewnością wyróżniła się grupa Cool Kids Of Death, po raz kolejny (po wcześniejszym o kilka dni występie na festiwalu Rafineria w Redzie) poprawiając marne wrażenie po koncercie na gdyńskim Open'erze. Zespół zagrał bardzo krótki i niezwykle energetyczny set, kończąc go mocno punkową wersją „Ace Of Spades” Motorhead. Świetnym pomysłem było intro, poprzedzające właściwy występ: gdy muzycy wchodzili na scenę z głośników padały bardzo niekorzystne opinie o ich zespole, wybrane z festiwalowego forum. Oczekiwanej przez muzyków konfrontacji z tłumem niezadowolonych punków jednak nie było - ku zaskoczeniu samych członków zespołu, został on przyjęty przez publiczność niezwykle ciepło.

Takie określenie byłoby eufemizmem w przypadku występującej ostatniego dnia grupy Muchy. Formacja w ciągu kilkunastu dni poprzedzających festiwal zagrała mnóstwo koncertów (min. w Węgorzewie i dwa w Gdyni - w przeddzień i w pierwszym dniu Open'era), ale dopiero ten okazał się naprawę wielki. Trudno powiedzieć, co dokładnie o tym zadecydowało, bo pozornie ten występ nie powinien się udać - muzycy, zaangażowani bardzo mocno w organizację festiwalu, mieli prawo czuć się zmęczeni. Sam wokalista, Michał Wiraszko, będący jednocześnie dyrektorem imprezy, przez trzy dni musiał się niemal rozrywać, żeby osobiście pilnować wszystkiego, na dodatek niemal zupełnie stracił głos, co w kilku piosenkach dało o sobie znać dość wyraźnie. Ale to w niczym nie przeszkadzało. Grupa zagrała znakomicie, nawiązując błyskawiczny i bardzo silny kontakt z publicznością. I sympatia z jej strony, widoczna na każdym kroku, zdawała się nieść muzyków. Na dodatek wydarzyły się podczas tego występu dwie rzeczy, które mogły doprowadzić do dreszczy na plecach albo skrywanych łez wzruszenia. Najpierw mały drobiazg: podczas piosenki „Miasto doznań”, w której padają słowa o „samolotach z papieru” pod scenę, ze strony widowni, poszybowała cała eskadra takich właśnie samolotów. Ale dużo większa niespodzianka czekała widzów na końcu: przez cały czas trwania festiwalu w Jarocinie działało „muzyczne przedszkole”, do którego mogli oddać dzieci, ci wszyscy, którzy przyjechali z nimi na festiwal. Kiedy rodzice bawili się na koncertach, maluchy ćwiczyły śpiewanie. W efekcie, na koniec koncertu Much, na scenie pojawiła się spora gromadka kilkulatków, które wraz z zespołem wykonały utwór „Runął już ostatni mur”. To było tak poruszające, że nie sposób było się nie wzruszyć.

Znakomicie wypadło także kilka innych młodych zespołów: Kumka Olik pokazała, że już za parę miesięcy może swymi prostymi, ale zawrotnie przebojowymi piosenkami nieźle namieszać na rodzimym rynku, Hatifnats udowodnili po raz kolejny, że są dziś dojrzałym zespołem, z niezwykle oryginalnym pomysłem na swoją muzykę i rosnącym z każdym miesiącem doświadczeniem scenicznym, z pozytywnej strony pokazał się też poznański zespół Orchid, grający niemal nieobecną w Polsce muzykę z okolic twórczości takich formacji jak Mates Of State czy Stars.

Ciekawe rzeczy działy się także na małej scenie, gdzie występowały zespoły konkursowe. Pośród 18 formacji pojawiło się sporo bardzo ciekawych grup indie rockowych. Nie było łatwo wybrać zwycięzcę - okazała się nim warszawska formacja Reverox, prezentująca bardzo przemyślany i oryginalny, rockowy materiał. W sms-owym plebiscycie publiczności zwyciężyła (wyróżniona wcześniej przez jurorów) rzeszowska formacja Rockaway, prezentująca chaotyczny, pijany, rozmemłany, ale jednak bardzo stylowy, tradycyjny rock. Świetnie wypadły także formacje Sublim, Snowman, Dale Nixon czy Setting The Woods On Fire - na wszystkie warto będzie z pewnością zwrócić uwagę w najbliższych miesiącach. Silną - i bardzo ciekawą pod względem muzycznym - reprezentację przysłało Trójmiasto. Zestaw: California Stories Uncovered, Gentleman!, Folder i Kiev Office to znakomity line-up każdego szanującego się koncertu indie rockowego. Wszystkie cztery formacje wypadły w Jarocinie znakomicie.

Organizatorzy tegorocznego festiwalu podjęli się karkołomnego zadania: nadać mu nowy wymiar, zachowując pewne elementy tradycji, ale odcinając się jednocześnie od jej najbardziej żenujących elementów. I udało się. Festiwal zyskał zupełnie nowe oblicze, o wiele bardziej przyjazne i ciekawe od poprzedniego. Daleko mu jeszcze oczywiście do choćby tych najbardziej skromnych festiwali europejskich, ale pierwszy ważny krok w tym kierunku został poczyniony. I niezależnie od tego, jak głośno protestować będą wszystkie gumowe punki, które chciałyby, żeby w Jarocinie do końca świata (i - zdaje się - jeden dzień dłużej) występowały Defekty Mózgu i Zielone Żabki, za ten krok organizatorom należą się wielkie brawa.

Przemek Gulda (7 sierpnia 2008)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także