Band Of Horses / Dirty On Purpose
Brooklyn Masonic Temple, Nowy Jork - 14 lutego 2008
Tego dnia całe miasto zwariowało: wszystkie wystawy sklepowe były całkowicie zastawione mniejszymi, większymi i monstrualnymi wprost czerwonymi sercami, sprzedawcy kwiatów zaanektowali każdy skrawek wolnej przestrzeni, a na dodatek wszyscy się całowali i byli dla siebie mili. Słodko do granicy wymiotów.
Dlatego dużym dystansem do walentynkowego szaleństwa popisali się organizatorzy tego koncertu (dokładniej rzecz biorąc była to agencja Jelly NYC, która od kilku już sezonów organizuje jedno z najciekawszych i najbardziej uroczych wydarzeń muzycznych w mieście: serię letnich koncertów plenerowych w gigantycznym, nieczynnym od kilku lat basenie na Williamsburgu), którzy zaprosili dwa zespoły grające piekielnie smutną muzykę do odrobinę ponurego budynku siedziby loży masońskiej, mieszczącego się w nieco odległej od centrum miasta części Brooklynu.
Jako pierwsi na scenie pojawili się ulubieńcy williamsburskich hipsterów, sami będący oczywiście również williamsburskimi hipsterami, muzycy zespołu Dirty On Purpose. Ten kwartet, grający dość oryginalną i ciekawą muzykę, wciąż mocno niedoceniany poza Nowym Jorkiem, promował właśnie swoją najnowszą, wydaną dosłownie kilka dni przed tym występem, EPkę zatytułowaną „Like Bees”. Ale jako, że ten zespół zawsze jest krok do przodu, więc w repertuarze, który zaprezentował tego wieczoru pojawiła się tylko jedna piosenka, która się na niej znalazła, dwie z wydanej niemal jednocześnie EPki internetowej i kolejne dwie z rewelacyjnego debiutu zespołu sprzed dwóch lat. Poza tym zabrzmiały już tylko zupełnie premierowe, bardzo zresztą obiecujące, utwory.
Muzycy Dirty On Purpose udowodnili tego wieczoru, nie po raz pierwszy już, że są godnymi spadkobiercami tradycji atmosferycznego, lekko rozmazanego nowofalowo-shoegaze’owego grania, a ściany dźwięku, jakie tworzą przy pomocy dwóch gitar i niewielkiej pomocy instrumentów elektronicznych naprawdę wbijają w podłogę. Znów sprawdził się też pomysł wykorzystania dwóch, zupełnie różnych pod względem brzmienia głosów, a fakt, że jeden z gitarzystów śpiewa, wypisz wymaluj, jak dziewczyna dodaje zespołowi niewątpliwego uroku. Pozostaje więc tylko żałować, że w repertuarze tego świetnego występu zabrakło wielu znakomitych utworów zespołu, choćby „No Radio” czy zgodnie z tytułem, iście monumentalnego utworu instrumentalnego „Monument”.
Ale żal został natychmiast zagłuszony przez pierwsze dźwięki występu zespołu Band Of Horses. Zaczęło się tak jak na drugiej płycie grupy, od porywającego utworu „There's a Ghost”. I nie ma się co dziwić, że tych kilku brodaczy o wyglądzie bohaterów filmu „Konwój”, natychmiast kupiło całą publiczność: kiedy ma się w repertuarze takie piosenki, nie może być przecież inaczej. A potem zabrzmiały kolejne utwory z nie tak przecież jeszcze obszernej dyskografii grupy, kolejne dowody na to, że country może mieć wiele wspólnego z dobrym indie rockiem.
Występ Band Of Horses był dość długi: trwał ponad godzinę, więc zabrzmiały prawie wszystkie utwory z obu płyt, przemieszane ze sobą. Przy okazji po raz kolejny można było się przekonać, że nowsze utwory zespołu nie mają aż takiej siły jak największe przeboje z debiutanckiej płyty. Kulminacyjnym momentem występu było oczywiście wykonanie - pod koniec głównej części koncertu - najbardziej porażającego utworu grupy, piosenki „Funeral”, przy której i muzycy, i publiczność zgodnie wpadli w prawdziwy trans. Muzycy byli wyraźnie zadowoleni z bardzo ciepłego przyjęcia, które zgotowała im nowojorska publiczność. Odwdzięczali się jej ciepłymi słowami i sporą dawką energii, wkładanej w swój występ. Na koniec długiego bisu zabrzmiało jeszcze tylko kilka dynamicznych piosenek i wszyscy rozeszli się świętować kończące się powoli Walentynki.