White Williams / Ecstatic Sunshine / Rings
Studio B, Nowy Jork - 10 lutego 2008
Najmroźniejszy wieczór tej zimy w Nowym Jorku, okazał się jednocześnie wieczorem bardzo eksperymentalnego, choć wciąż indie rockowego grania.
Wszystko zaczęło się od występu zespołu Rings, który właśnie zadebiutował znakomicie przyjętą w rodzinnym Nowym Jorku płytą „Black Habit”. Bardzo niecodzienna, mocno eksperymentalna, a poniekąd awangardowa (jeśli to pojęcie znaczy dziś jeszcze cokolwiek) muzyka tej trzyosobowej, całkowicie damskiej formacji, błyskawicznie zapewniła jej spore zainteresowanie i sympatię lokalnej publiczności i chwytliwe, a na dodatek całkiem uzasadnione miano „Animal Collective w spódnicach”.
Najlepszym dowodem, że coś jest na rzeczy był choćby ten występ: trzy skromnie i nad wyraz łagodnie wyglądające dziewczęta zajęły miejsca przy swoich instrumentach i trochę znienacka rozpoczęły zmasowany atak na zmysł słuchu i wyobraźnię słuchaczy. I wcale nie chodzi o to, że robiły dużo hałasu. Wręcz przeciwnie: jak na tego typu granie ich muzyka okazała się - relatywnie rzecz biorąc - spokojna i niemal wyciszona. Nie atakowała więc głośnością, ale raczej intensywnością, gęstym upakowaniem dźwięków i wewnętrzną siłą.
Choć w programie tego występu można było od razu doszukać się śladów kompozycji znanych z płyty, trudno było jednocześnie odróżnić, gdzie kończy się odgrywanie gotowego materiału, a gdzie zaczynają się już improwizacje na jego temat. Artystki używały różnych instrumentów: gitar, klawiszy czy bardzo uproszczonego zestawu perkusyjnego, ale najmocniejsze i tak były te momenty, w których na pierwszy plan wysuwały się ich przeplatające się, uzupełniające i wzmacniające nawzajem głosy. Dziewczęta nie śpiewały jednak tradycyjnych tekstów, były to często wokalizy, czasem oparte wręcz na zupełnie nieartykułowanych, gardłowych okrzykach. To właśnie chyba dzięki nim występ Rings nabierał od czasu do czasu niemal rytualnego, plemiennego charakteru.
Jeszcze bardziej chyba rytualnie zrobiło się, gdy na scenę weszła trójka muzyków z zespołu Ecstatic Sunshine. Już od pierwszych dźwięków było jasne, że to co można usłyszeć na studyjnych płytach tego zespołu, raczej nużących i mało wciągających, ma się nijak do tego, co muzycy prezentują na żywo. Dopiero na scenie bowiem muzyka grupy okazała się ożywać i pokazywać całą paletę swych barw. Niezwykle długie, instrumentalne utwory składają się przede wszystkim z prostych gitarowych riffów, zapętlonych za pomocą sporego zestawu instrumentów elektronicznych, a potem, z każdą kolejną minutą coraz bardziej przybrudzonych i sprzężonych.
Efektem było coś, co trudno nazwać muzyką w tradycyjnym tego słowa znaczeniu. W tych niemal medytacyjnych, choć jednocześnie pełnych zgiełku kompozycjach, nie było śladu melodii czy harmonii. Ale widok trzech muzyków, generujących z wielkim zapałem cały ten hałas sprawiał, że koncert Ecstatic Sunshine był zjawiskiem niezwykłym: pochyleni nad swoimi elektronicznymi zabawkami, zdawali się niemal nieobecni i całkowicie pochłonięci. Na pierwszy rzut oka można było odnieść wrażenie, że są w pełnej symbiozie z wypływającym z nich samych zgiełkiem, w pełnej symbiozie ze sobą i że koncert jest dla nich zjawiskiem zaiste ekstatycznym.
Po tym występie wszyscy czekali już tylko na to, co zaprezentuje na żywo formacja White Williams. Zaczęło się bardzo nietypowo: za sceną pojawił się wielki ekran, a na nim rozpoczęła się projekcja… pochodzącego z sześćdziesiątych lat pełnometrażowego filmu dokumentalnego o wyprawie kilku surferów dookoła świata w poszukiwaniu najlepszych warunków do uprawiania ich ulubionego sportu.
Za chwilę na scenie pojawiło się trzech muzyków: gitarzysta, basista i obsługujący laptopa i kilka instrumentów elektronicznych lider zespołu, Gregg Williams. Pierwszy, instrumentalny utwór okazał się nawiązywać bardzo mocno do zimnofalowej tradycji – linia perkusji zdawała się być żywcem pożyczona z któregoś z nagrań Joy Division. I już było wiadomo, że muzyka tej formacji okaże się tego wieczoru najbardziej uporządkowaną, a jednocześnie – znakomicie nadająca się do tańca. I rzeczywiście, z każdym kolejnym utworem, które choć porzuciły zimnofalową estetykę na rzecz new romantic połączonego z klasycznym disco, atmosfera rozluźniała się coraz bardziej, a obecni pod sceną w dużej ilości znajomi członków zespołu zadbali o to, żeby wszyscy przyłączyli się do zainicjowanej przez nich zabawy. I udało się znakomicie – za chwilę cała sala podrygiwała w rytm nieco archaicznych brzmień generowanych przez White Williams. To było niezwykle gorące zakończenie tego mroźnego wieczoru.