Ungdomskulen, The Shapes, The Swedes, Sholi

Nowy Jork, Union Hall - 19 stycznia 2008

Zdjęcie Ungdomskulen, The Shapes, The Swedes, Sholi  - Nowy Jork, Union Hall

Kiedy Nowy Jork zaatakowała wreszcie nieco spóźniona zima, która starała się zamrozić na dobre wszystko co żyje, w piwnicy brooklyńskiego klubu Union Hall kilku muzyków podgrzewało atmosferę niemal do czerwoności.

Zaczęli goście z San Francisco, przebywający w Nowym Jorku kilka dni i grający przy okazji parę koncertów – zespół Sholi. Muzycy po raz kolejny zaprezentowali się z jak najlepszej strony – ten występ w porównaniu z o dwa dni wcześniejszym koncertem w klubie Mercury Lounge był o wiele krótszy, a przez to chyba spójniejszy i bardziej dynamiczny. Muzycy nieco inaczej dobrali też repertuar, stawiając na nieznane jeszcze zupełnie publiczności kompozycje, które znajdą się na nagranej już, ale wciąż nie wydanej, pełnowymiarowej debiutanckiej płycie. O wiele częściej klawiszowiec grupy porzucał kilka ustawionych piętrowo klawiatur na rzecz perkusji – ten zabieg spowodował, że i tak gęste pod względem rytmicznym kompozycje grupy, zabrzmiały jeszcze mocniej. Ten koncert był kolejną sugestią, żeby uważnie śledzić poczynania tej bardzo obiecującej i mocno oryginalnej grupy.

Kilka minut później atmosfera jakby nieco osiadła – na scenie zainstalowali się muzycy grupy The Swedes, którzy zaprosili publiczność na muzyczną wycieczkę do lat sześćdziesiątych. Pół biedy, gdy kłaniali się swoimi piosenkami protoplastom punk rocka, klasykom mocnego garażowego grania w rodzaju The Stooges i prezentowali dynamiczne, brudne pod względem brzmieniowym kompozycje, gorzej, gdy uciekali w dziedzinę rozlazłej psychodelii, nawiązując do mistrzów rocka progresywnego z tamtych czasów – wówczas ich mało oryginalne i niezbyt energetyczne granie zdecydowanie nie zachwycało.

Nieco opadłe emocje podniosły się natychmiast, gdy na scenie zameldowało się trzech gości z dalekiej Norwegii: wąsaty perkusista, basista żywcem wyciągnięty z któregoś z grunge’owych zespołów z Seattle z początku lat 90-tych: we flanelowej koszuli i brudnymi, posklejanymi włosami zasłaniającymi całą twarz, łącznie z rachityczną kozią bródką oraz gitarzysta i wokalista, przypominający zagubionego w rzeczywistości dozorcę z lunaparku: w dziecinnej bluzie z wielką Myszką Miki, ogromnymi okularami, przyczepionymi do głowy taśmą klejącą, rozpiętym do połowy rozporkiem i całkowicie rozanielonym wzrokiem, natychmiast zdobył sympatię publiczności. A gdy jeszcze zaczął się witać, a potem zapowiadać kolejne utwory nieco wątłą, ale nadzwyczaj zabawną angielszczyzną, wzbudzał salwy serdecznego śmiechu. Bo jakże się nie śmiać, gdy słyszy się np., że „refren tego utworu możecie śpiewać razem z nami, jest bardzo prosty, składa się z jednego słowa: „Spartakus”, bo wiecie, my jesteśmy proste chłopaki”.

Ale kiedy muzycy zaczynali grać, dobroduszny uśmiech zamieniał się w otwarte na oścież z niedowierzania i zachwytu usta. Ten zespół, którego nazwy nikt w klubie nie był w stanie wymówić, porwał publiczność od pierwszego riffu. Ich muzyka to zabójczo dynamiczne i energetyczne połączenie takich elementów jak rock progresywny i alternatywny, hard i math rock. Pojawiały się też fragmenty, które jako żywo przypominały twórczość tych bardziej wyrafinowanych wykonawców hardcore’owych, choćby kultowego swego czasu w Polsce zespołu NoMeansNo.

Brzmi zawrotnie i taka właśnie jest muzyka grupy. Już na wydanej właśnie debiutanckiej płycie, „Cry Baby” mogła intrygować, ale szybko okazało się, że wersje studyjne pokazują tylko drobny ułamek prawdziwych możliwości grupy. Okazało się, że dopiero na scenie trzech Norwegów pokazuje w pełni, na co ich stać. Zadziwiająca swoboda, z jaką muzycy wykonywali swoje – potwornie przecież niekiedy skomplikowane – partie dowodziła, że mają je opanowane do perfekcji. W związku z tym mogą poszaleć – i bynajmniej nie próbowali oszczędzać się w jakikolwiek sposób. Najbardziej żywotnym członkiem grupy okazał się obdarzony niewielką nadwagą gitarzysta, a zarazem wokalista. Jego najbardziej spektakularnym środkiem scenicznego wyrazu było bardzo zabawne bieganie w miejscu, bez odrywania palców od strun gitary. Muzykom przez cały, czterdziestominutowy występ, udało się utrzymać wielkie napięcie i w pełni zaczarować publiczność swoją niezwykle intensywną muzyką i uroczym wariactwem.

Na deser wystąpiła jeszcze jedna lokalna formacja, przebijająca się ostatnio coraz skuteczniej poza granice środowiskowej tylko popularności grupa The Shapes. To granie niemal zupełnie różne od tego, co zaproponowali Norwegowie: proste, melodyjne i przebojowe, gdzieś w połowie drogi między łagodniejszą odmianą punk rocka a przyjaznym dla rockowego radia indie. Artyści błyskawicznie wprawili publiczność w taneczny nastrój, ale skoro ma się w dorobku takie przeboje jak „Mercury Rising”, absolutnie nie można się temu dziwić.

Choć nie pojawiła się na scenie tego wieczoru jakaś wielka gwiazda, co najmniej trzy z czterech prezentujących się zespołów, zdecydowanie wymagają uwagi i zainteresowania. Chyba nie ma najmniejszych wątpliwości, że już niedługa każda z nich może – w swojej muzycznej działce – zdziałać sporo ciekawego i ważnego. I że będzie o nich głośno.

Przemek Gulda (11 marca 2008)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także