A Place To Bury Strangers, The Muggabears, Famous Amos
Death By Audio, Nowy Jork - 16 stycznia 2008
To był jeden z tych koncertów, o których mało kto wiedział, ale ci, którym udało się dowiedzieć, z całą pewnością nie żałowali, że w chłodną noc wybrali się do ukrytego przed światem williamsburskiego klubu. Już samo miejsce, w którym odbywała się impreza, było swoistym fenomenem. Bo jak inaczej nazwać klub, nad którego drzwiami nie ma najmniejszego znaku informującego, że to właśnie tu, a na profilu MySpace – żadnej informacji o adresie. „Nie chcę iść do więzienia – tłumaczył napotkany przy wejściu właściciel Death By Audio. – Może nie bywają tu tłumy, ale możesz się uważać za prawdziwego cwaniaka, jeśli udało ci się nas znaleźć.” I wbrew pozorom, cwaniaków zebrało się tego wieczoru całkiem sporo. Choć na godzinę po planowanym rozpoczęciu koncertu nic na to nie wskazywało: na scenie nie działo się jeszcze nic, a po sporym klubie, urządzonym w jakimś dawnym magazynie, szwendało się ledwie kilka osób. Ale przynajmniej warto się było pokręcić, bo klub okazał się miejscem ciekawym samym w sobie. Punkowy klimat, surowość wystroju wnętrza i czarno-białe filmy francuskiej nowej fali emitowane z projektora wprost na ścianę tworzyły znakomitą atmosferę.
Wreszcie nadszedł czas, żeby DJ, prezentujący tego wieczoru znakomity muzyczny zestaw z wyraźnym wskazaniem na utwory grup grających mocny, transowy indie rock, ustąpił miejsca w fonosferze pierwszemu z zespołów. Jednym z członków tria Famous Amos okazał się właściciel klubu, a sam zespół – mocno początkującą formacją, grającą pomysłowy, a potencjalnie wręcz dość przebojowy, melodyjny indie rock. Jak przystało na gospodarzy, muzycy zespołu okazali wielką gościnność, będąc na scenie jedynie przez kwadrans, a potem ustępując miejsca pozostałym grupom.
The Muggabears to wschodząca gwiazda nowojorskiej sceny gitarowej. I jeśli ta formacja – swoją drogą kolejne trio z trzech, które wystąpiły tego wieczoru – dalej będzie konsekwentnie rozwijać pomysł na granie, który zaprezentowała podczas tego koncertu, ma pewne szanse zdobyć nieco szerszą niż do tej pory publiczność. Muzyka The Muggabears zawieszona jest gdzieś między nieco eksperymentalnym, mocnym graniem z wyraźnymi ukłonami w stronę Sonic Youth a lekko monotonnym math rockiem. Jeśli dodać do tego sceniczną żywiołowość i swoistą charyzmę lidera zespołu, okaże się, że to naprawdę jedna z oryginalniejszych i ciekawszych młodych grup z Nowego Jorku. W dodatku lider zespołu podczas swych krótkich wypowiedzi między poszczególnymi piosenkami zadeklarował się jako Ormianin z pochodzenia i zadedykował jeden z utworów ofiarom ludobójstwa dokonanego na swym narodzie. Czyżby na swoją pierwszą dużą trasę po Stanach muzycy The Muggabears chcieli wyruszyć u boku System Of A Down? Choć pod względem ideologicznym grupy mogłyby się dopasować, muzycznie im jednak raczej nie po drodze.
Na koniec, niedługo przed północą, na scenie pojawił się zespół, który bez wątpienia okazał się gwiazdą wieczoru. A Place To Bury Strangers po kilku latach działalności, która przyniosła muzykom tej grupy tylko lokalną sławę, od kilku miesięcy, za sprawą znakomitego pełnowymiarowego debiutu fonograficznego, pnie się w górę na drodze do wypłynięcia na szersze wody. A koncerty takie jak ten, mogą się do tego bardzo mocno przyczynić. Grupa wypadła bowiem rewelacyjnie. Już od pierwszych sekund było wiadomo, że charakterystyczne brzmienie, którym zespół wyróżnia się na płycie, udaje się jego członkom osiągnąć także na występach na żywo. Choć na scenie było więc tylko trzech muzyków, cała sala koncertowa wypełniła się wszechobecnym, wdzierającym się pod skórę i w sam środek głowy, potężnym hałasem. Hałasem w najlepszym tego słowa znaczeniu. Gitara brzmiała potężnie niczym jakaś maszyna prosto z piekła, sekcja rytmiczna osiągała energię i głośność kolumny czołgów, rozwichrzone nad tym wszystkim dźwięki generowane przez niezauważalną, ale gdzieś jednak obecną elektronikę, nadawały całości dodatkowy, lekko nierzeczywisty wymiar. Dzięki takiemu, niezwykle oryginalnemu i robiącemu wielkie wrażenie brzmieniu, poszczególne kompozycje, które już na płycie mogły robić wrażenie, tu wypadły jeszcze lepiej: jeszcze głośniej, jeszcze potężniej, jeszcze bardziej powalająco. Intensywności temu występowi dodawał jeszcze fakt, że muzycy prawie nie robili przerw między utworami, nie odezwali się też do publiczności, nie próbowali ani trochę nawiązywać z nią jakiegokolwiek kontaktu. Przypominali piekielne automaty, zaprogramowane tylko na to, żeby z chłodną precyzją generować rozrywający głowę i całe ciało hałas. Ten i tak już mocny efekt wzmacniały jeszcze wyświetlane przez cały koncert na ścianie za sceną wizualizacje w postaci zawrotnie dynamicznie zmontowanych materiałów archiwalnych, pochodzących głównie z lat sześćdziesiątych. Półnagie tancerki z paryskich kabaretów błyskawicznie zastępowali gangsterzy w stylowych płaszczach, miejskie krajobrazy zderzały się z widokami z wysokich partii gór. Nie było w tej projekcji żadnej wyraźnej narracji, ale i tak przez całe czterdzieści minut trwania koncertu przyciągała uwagę bardzo skutecznie.
W repertuarze występu nowojorczyków zdecydowanie dominowały utwory z najnowszej płyty. Niektóre brzmiały prawie dokładnie tak samo, jak ich wersje studyjne, inne – przearanżowane, nabrały zupełnie innego blasku. Cały występ zespołu był nagrywany z myślą o niedługim wydaniu w formie płyty. I nie mam absolutnie żadnych wątpliwości: ten krążek będzie pozycją obowiązkową dla wszystkich, którzy lubią ostrzejsze odmiany indie rockowego grania.