O'Death, Death Vessel

Nowy Jork, Spiegeltent - 29 sierpnia 2007

Zdjęcie O'Death, Death Vessel - Nowy Jork, Spiegeltent

Trudno wyobrazić sobie lepsze miejsce na koncert zespołu O’Death niż Spiegeltent – działający tylko latem namiot, przypominający nieco te, w których dziś występuje cyrk. Ale tradycja tego typu miejsc – przypominana od niedawna na jednym z mól dawnego nowojorskiego portu – jest o wiele starsza i bogatsza. Namiot na Pier 17 wzorowany jest bowiem na XIX-wiecznych zachodnioeuropejskich spiegeltentach, w których objazdowe trupy aktorskie i muzyczne bawiły mieszczan przeróżnymi sztukami. Dziś odbywają się w nim imprezy wzorowane na atrakcjach sprzed lat, ale w programie znalazło się też miejsce na nocne koncerty zespołów, których muzyka w jakiś sposób pasuje do tego miejsca. Jednym z ostatnich występów tego lata był koncert dwóch zespołów ze śmiercią w nazwie, grających muzykę odnoszącą się do najdawniejszej amerykańskiej tradycji.

Najpierw na scenie pojawiła się czwórka muzyków z zespołu Death Vessel. Grupa ta zwraca uwagę przede wszystkim barwą głosu wokalisty, która jako żywo przypomina kobiecy śpiew. Muzyka tej formacji odwołuje się przede wszystkim do surowego, choć nie pozbawionego swoistej melodyki i energii country, ale można w niej znaleźć także elementy tradycyjnego bluesa znad Missisipi i kilku innych gatunków, które dały fundament pod dzisiejszą muzykę rockową. Muzycy byli tego wieczoru najwyraźniej spięci, nie udało im się za bardzo nawiązać kontaktu z publicznością, więc ograniczyli się tylko do sprawnego przedstawienia swojego materiału. Gdyby nie porównywać ich występu do tego, co miało się na scenie wydarzyć już za chwilę, można było go uznać za pozbawiony fajerwerków, ale rzetelny koncert zespołu grającego tradycyjne country. Ale w kontekście prawdziwego amoku, który nastąpił na scenie i pod nią podczas występu grupy O’Death, to, co zaprezentowali muzycy Death Vessel wypadło bardzo blado.

Pięciu muzyków z brooklyńskiej formacji O’Death ledwo weszło na scenę, a już po kilku minutach ich występ mógł się zaczynać – tak to jest, gdy zespół stawia na całkowitą naturalność i surowość brzmienia. Muzycy nie używają żadnych elektronicznych przystawek, przetworników, urządzeń do czarowania dźwięku. Nic z tych rzeczy – podłączają swoje akustyczne instrumenty do głośników i mogą zaczynać. Banjo, gitara, bas, skrzypce, perkusja i pięć męskich głosów – tyle wystarczy, żeby stworzyć muzykę, która porywa i nie pozwala ustać w miejscu. Tyle i jeszcze coś – trochę szaleństwa, które ci muzycy wnoszą ze sobą na scenę, a które natychmiast udziela się publiczności. To obrazek rzadko widywany na koncertach – już po pierwszych taktach pierwszego utworu, cała – dosłownie cała – publiczność zaczyna tańczyć, skakać, śpiewać, albo po prostu wydzierać się w rytm prostych i porywających utworów zespołu. Po chwili atmosfera w Spigeltent przypominała coś pomiędzy punkowym koncertem, na którym cała publiczność zgodnie oddaje się całkowicie niekontrolowanemu pogowaniu a ludową zabawą w szopie, gdzieś w sercu Dzikiego Zachodu, dobre sto pięćdziesiąt lat temu. W tej muzyce jest coś szczególnego, co powoduje, że między muzykami a publicznością, a także między poszczególnymi widzami, dochodzi do jakiegoś niezwykłego połączenia: wszyscy bawią się razem, śmieją się do siebie, pomagają sobie nawzajem, jeśli ktoś nieopatrznie potknie się w tańcu i runie na podłogę. Najbardziej widać to było na samym końcu koncertu, gdy muzycy porzuciwszy swoje instrumenty na ziemię, wykonali a’capella tradycyjną pieśń sprzed kilkunastu dekad, wskakując w tłum, obejmując się z widzami i wraz z nimi wykrzykując poszczególne słowa piosenki.

Artyści przedstawili tego wieczoru kilka nowych – brzmiących niezwykle obiecująco – piosenek i największe przeboje ze swej debiutanckiej płyty, z takimi utworami jak „Down To Rest” czy „Adelita” na czele. Jak zwykle najwięcej uwagi skupiał na sobie nieokiełznany perkusista, który w niektórych utworach zamiast pałkami grał na swoich bębnach… łańcuchami. Przez cały występ żonglował też swoimi znanymi już bardzo dobrze wszystkim fanom zespołu, okrutnie doświadczonymi przez los talerzami. Choć żaden szanujący się perkusista nawet nie próbowałby grać na takim złomie, muzyk z O’Death nie ma nic przeciwko temu, a brzmienie jakie dzięki temu uzyskuje jest absolutnie niepowtarzalne. W stopniu nie mniejszym ani na trochę amokowi koncertu poddawał się skrzypek zespołu, który sprawia wrażenie lekko zagubionego dziecka, ale gdy tylko ktoś pokaże mu, gdzie jest scena i gdzie ma podłączyć swój instrument, zamienia się w istnego szaleńca, który biega ze swoimi skrzypcami między kolegami z zespołu, ani na chwilę nie gubiąc rytmu.

Alkohol, w różnych gatunkach i kolorach, lał się do gardeł muzyków i spływał po całej scenie – to także nieodłączna część koncertów i reputacji tej grupy: nie można przecież grać takiej muzyki, która rodziła się w podłych knajpach w miasteczkach poszukiwaczy złota i przygód, zupełnie na trzeźwo. Na szczęście straceńcom z O’Death alkohol nie przeszkadza ani trochę w mistrzowskim wykonywaniu kolejnych kompozycji. Brooklyńska formacja na tym koncercie udowodniła po raz kolejny tego lata, że szaleństwo, jakie zapanowało na jej punkcie na wielu amerykańskich muzycznych blogach nie jest w żadnym stopniu na wyrost. A przy okazji pokazała po raz kolejny, że jest zespołem doprawdy niezwykłym.

Przemek Gulda (29 grudnia 2007)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także