Vampire Weekend, Jonathan Kane’s February, Meg Baird / Calla, Other Passengers, The Castanets
Nowy Jork, East River Park / Nowy Jork, Studio B - 19 sierpnia 2007
Sobota była pierwszym dniem, kiedy po krótkim, acz poważnym kryzysie mocno poprawiła się pogoda. Lekko przygrzewające słońce i ożywczy wiatr zachęcały do spędzania czasu na wolnym powietrzu, inicjatywa lokalnej społeczności skupionej wokół parku tuż przy East Village – plenerowy koncert kilku zespołów na parkowej scenie – wydawała się idealnym sposobem spędzenia tego popołudnia.
Byłoby to jedno z niezliczonych tego typu przedsięwzięć, które odbywają się tu nieustannie, gdyby nie jeden szczegół – obok dwóch lokalnych, niemal amatorskich wykonawców (Meg Baird zaśpiewała kilka ogniskowych ballad przy akompaniamencie gitary akustycznej, a zespół Jonathan Kane’s February zaprezentował dziarski, choć zupełnie nieoryginalny blues), w programie koncertu znalazł się występ jednej ze wschodzących gwiazd nowojorskiej sceny – grupy Vampire Weekend, która już dziś, mimo wydania oficjalnie tylko jednego, trzyutworowej EP-ki, okrzyknięta została przez media nową nadzieją, a wręcz zwiastunem nowego muzycznego gatunku.
I rzeczywiście, jej występ na żywo pokazał, że ta formacja gra muzykę, jakiej jeszcze nie było na scenie alternatywnej, a porównania ich piosenek do tego, co swego czasu Paul Simon zamieścił na swojej płycie „Graceland” są rzeczywiście nad wyraz trafne.
W tych pogodnych, wściekle wręcz przebojowych piosenkach najważniejszą rolę odgrywa rytm, nic więc dziwnego, że spory ciężar spoczął na barkach perkusisty grupy. Wywiązał się ze swego zadania doskonale, płynnie przechodząc od prostych rytmów indie-rockowych do brzmień przypominających raczej muzykę rodem z Karaibów. Na koncercie potwierdziło się, to czego można było się spodziewać już po zapoznaniu się z demo zespołu: te piosenki znakomicie nadają się do tańca, a na dodatek można ich z powodzeniem słuchać z rodzicami.
Wieczorny koncert w klubie Studio B na Greenpoincie nie miał już bynajmniej tak międzypokoleniowego i piknikowego charakteru. Wystąpiły tam bowiem trzy zespoły, które wybrały mrok i ciemną stronę – klub przez kilka godzin wypełniała muzyka raczej ponura i pełna smutku.
Na początku zaprezentowała się formacja The Castanets, grająca bardzo szorstką i surową muzykę, w której łączyły się elementy takich gatunków jak korzenny, południowy blues, alt-country i stoner rock. Spory skład generował dość potężne brzmienie, które na dłuższą metę mogłoby męczyć, ale w trzydziestominutowej dawce robiło dość dobre wrażenie.
Dużo ciekawszy pod względem muzycznym materiał zaprezentował zespół Other Passengers. Jego długie, rozbudowane piosenki spokojnie mogły powstać na początku lat osiemdziesiątych, gdzieś w okolicach Manchesteru – to zimnofalowe granie z dużą klasą i wyczuciem stylu. Dwie, a w niektórych piosenkach trzy gitary i wyjątkowo surowo brzmiąca perkusja definiowały styl tego zespołu. Ale był jeszcze jeden ważny element – charyzmatyczny wokalista, którego maniera wokalna mieści się gdzieś dokładnie na skrzyżowaniu sposobu śpiewania Nicka Cave’a i Zacha Condona z grupy Beirut. Mocny, wyrazisty głos znakomicie ubarwiał poszczególne utwory.
Na koniec na scenę weszło trzech, skromnie wyglądających, ubranych całkowicie na czarno muzyków, wzięło do rąk instrumenty i bez zbędnych zapowiedzi zaczęło grać mroczną, ciemną i ciężką balladę – nie było wątpliwości, że to właśnie Calla. Rozpoznawalne od pierwszych taktów brzmienie i charakterystyczny głos wokalisty, Aurellio Valle, powodują nie sposób pomylić tego zespołu z żadnym innym. Zadziwić mógł jedynie brak instrumentów klawiszowych i sampli, dość istotnych na płytach studyjnych zespołu. Ale i bez tego Calla zabrzmiała tak, jak powinna – smutno, poruszająco i mocno.
Sekcja rytmiczna była bezlitośnie wręcz precyzyjna, a na tle generowanego przez basistę i perkusistę fundamentu, Valle mógł sobie pozwolić na drobne odstępstwa od materiału znanego z płyt. A więc tu i ówdzie dokleił jakąś drobną, jakby rozmazaną pod względem brzmienia solówkę, gdzie indziej z kolei lekko dryfował w kierunku improwizowanych, rozmytych dźwięków żywcem wyciągniętych z płyt takich zespołów jak choćby My Bloody Valentine. Tak było w ostatnim utworze, który zabrzmiał podczas głównej części koncertu, tuż przed bisami: Valle, prawie leżąc na scenie, generował potężny, nieco chaotyczny i mocno psychodeliczny jazgot, który znakomicie zamykał ten pełen nastrojowego grania występ.