Pelican
Nowy Jork, Bowery Ballroom - 24 lipca 2007
Nie wiadomo chyba w zasadzie, jak to się dzieje, ale zespoły, które w ostatnim czasie zaczynają reformować w bardzo oryginalny sposób muzykę metalową, łącząc ją z gatunkami pozornie zupełnie nie idącymi z nią w parze, przybierają chyba nazwy według jakiegoś jednolitego klucza. Przeważają mianowicie nazwy o charakterze ornitologicznym – np. Red Sparrowes czy Pelican (na zdjęciu), z zastanawiającymi urozmaiceniami w postaci np. imion egipskich bogiń (Isis). Efekt jest taki, że plakat na ten koncert przypominał raczej zaproszenie na jakąś nietypową lekcję biologii: dwa ptaki i Ziemia na dodatek.
Ale żarty na bok, bo to był doprawdy poważny koncert. Zaczęła go trzyosobowa formacja Priestbird, znana wcześniej pod nazwą Tarantula A.D. Muzycy zwrócili na siebie uwagę, gdy tylko pojawili się na scenie, swoim nietypowym, jak na zespół – w szerokim tego słowa znaczeniu – metalowy, instrumentarium. Składały się na nie bowiem: rozbudowany zestaw perkusyjny, wiolonczela i zupełne kuriozum: dwugryfowa hybryda gitary zwykłej i basowej. Strach było pomyśleć, co trójka, dość zaczepnie wyglądających, muzyków wygeneruje za pomocą takiej konfiguracji instrumentów. Okazało się, że spod ich rąk wychodzi muzyka z jednej strony dość irytująca, ale jednocześnie – mocno intrygująca. Twórczość grupy mieści się gdzieś na przecięciu proto-heavy metalu sprzed laty, atmosferycznego art-rocka i lekko psychodelizującego stoner-rocka. Mieszanka, było nie było, absolutnie nie do przyjęcia dla żadnych szanujących się indie-rockowych uszu. A jednak muzycy potrafili przyciągnąć uwagę publiczności przez czterdzieści minut swojego koncertu. Przede wszystkim chyba żywiołowością i zaangażowaniem: już sam wiolonczelista miotający się po scenie z niewiele mniejszym od siebie instrumentem nie pozwalał oderwać od siebie wzroku, poczynania śpiewającego perkusisty, wściekle wyrywającego się zza swoich bębnów, też były warte nieco pilniejszej obserwacji. Tym sposobem członkom zespołu udało się tak zaczarować widzów, że nawet nie zauważyli, gdy znaleźli się w muzycznej rzeczywistości z lat sześćdziesiątych, z charakterystycznymi dla tych czasów pomysłami na granie.
Do zupełnie innej krainy zabrał natomiast widzów zespół Earth, którego występ był jednocześnie kuriozalny i fascynujący. Troje muzyków: niewinnie wyglądająca, długowłosa perkusistka i dwóch zupełnie różnych gitarzystów: jeden rodem z hipsterskiego żurnala, drugi raczej wyciągnięty wprost z kabiny wielkiej ciężarówki, przez równo godzinę zaprezentowało… pięć kompozycji, w których nie wydarzyło się dokładnie nic. Każda z nich oparta była na identycznym pomyśle: powtarzającym się nieustannie przez kilkanaście minut riffie i monotonnej grze sekcji rytmicznej. W rezultacie powstawały utwory jednocześnie surowe i transowe, a potężne brzmienie nadawało im na dodatek monumentalnego charakteru.
Publiczność ledwo zdołała oprzytomnieć po tym niezwykłym muzycznym ataku, a na scenie już zainstalowało się czterech muzyków w grupy Pelican – jednych z najoryginalniejszych „metalowców” ostatnich lat. Muzyka tej grupy wyrasta z heavy metalowych korzeni i elementy tego stylu są wyraźnie słyszalne w poszczególnych, wyłącznie instrumentalnych kompozycjach, ale muzycy formacji przetwarzają tradycję gatunku w zupełnie nietypowy sposób. Dodają do niego elementy indie-rocka, emo czy gitarowego post-rocka, w efekcie czego powstaje porywająca i znakomicie wyważona muzyka: nie brakuje w niej solówek, ale tonowane są niemal przebojowymi melodiami, nie brakuje agresji i rzadko spotykanej dynamiki, w kontrapunkcie do których stoją wolniejsze i spokojniejsze fragmenty. Efekt jest znakomity. Nowojorska publiczność wie o tym nie od dziś – już rok temu, podczas poprzedniej trasy doceniła kunszt i energię członków zespołu znakomitym przyjęciem. Po dwunastu miesiącach grupa wróciła z nowymi utworami, pochodzącymi ze znakomitej płyty „City Of Echoes”, żeby zagrać w dużo większej niż poprzednio sali, wypełnionej niemal po brzegi bardzo mieszaną publicznością: obok typowych metalowców, nie brakowało fanów indie-rocka, punków, a nawet przedstawicieli dość silnej tu subkultury gotyckiej. I wszyscy się znakomicie bawili. Bo taki jest właśnie urok muzyki tej grupy – dynamiką swojego grania muzycy Pelicana są w stanie porwać i poruszyć każdego, a wplatając w poszczególne kompozycje wyraźnie słyszalne elementy różnych gatunków, z powodzeniem przekonują do siebie fanów każdego z nich. Duża sztuka. Ale widać muzycy z zespołów z ptakami i egipskimi boginiami w nazwie posiedli ją w stopniu doskonałym.