Siren Festival / The Ponys, Jay Reatard, Turbo Fruits
Nowy Jork, Coney Island / Bowery Ballroom - 21 lipca 2007
Wszystko wskazuje na to, że siódma edycja festiwalu Siren, jednego z najważniejszych letnich wydarzeń w Nowym Jorku, jeśli chodzi o muzykę alternatywną, może być edycją ostatnią. A na pewno ostatnią w miejscu, w którym się tradycyjnie odbywała ta impreza – na popularnej nadoceanicznej plaży, tuż przy znanym z wielu filmów wielkim lunaparku. Na ten teren wkroczyli właśnie inwestorzy i dosłownie za chwilę zaczną tam budować eleganckie rezydencje, pod oknem których z pewnością nie będzie można postawić dwóch scen, by przez cały dzień mogły się na nich prezentować hałaśliwe zespoły.
Tym razem organizatorzy przygotowali program trochę inny niż podczas poprzednich edycji festiwalu, gdzie dominowały alternatywne grupy, które już za chwilę miały być sławne – takim wyczuciem wykazali się w ostatnich latach choćby w przypadku takich zespołów jak Yeah Yeah Yeahs czy Blonde Redhead. Tym razem motywem przewodnim była różnorodność: obok typowych, gitarowych zespołów indie-rockowych jak np. The Twilight Sad czy We Are Scientists prezentowały się grupy folkowe (Elvis Perkins In The Dreamland), garażowo-rockowe (The Detroit Cobras) czy specjalizujące się w akustycznych balladach (Lavender Diamond). Obok niedawnych debiutantów (White Rabbits) na scenie stawali muzycy z wielkim doświadczeniem (New York Dolls). Obok tych, którzy są właśnie na fali (Matt And Kim), formacje, które od dawna nie wydały nowej płyty (Cursive). Czyli niby wszystko, jak należy. I tylko jedna sprawa mogła wywołać dużą nerwowość – kolejność występów. Była ona tak ułożona, że po pierwszej godzinie festiwalu nie miałem za bardzo co ze sobą zrobić przez dłuższy czas, po czym musiałem dokonać kilku bolesnych wyborów między zespołami występującymi na dwóch, dość odległych od siebie scenach dokładnie w tym samym czasie.
Ale wszystko zaczęło się o ekstremalnej porze – niedługo po południu na scenie pojawili się pierwsi uczestnicy festiwalu – szkocka grupa The Twilight Sad. Żal to przyznać, ale w zasadzie trudno było o gorszy pomysł i większy rozdźwięk między muzyką, a czasem i miejscem jej prezentacji. Te poruszające piosenki z rozdzierającymi partiami wokalnymi znakomicie sprawdziłyby się w jakimś małym klubie, w środku deszczowej albo mroźnej nocy. Tym razem musiały jednak zadziałać w pełnym, piekącym słońcu na wielkiej, plenerowej scenie. Potencjalnie wydawałoby się, że to niemożliwe.
A jednak. Zadziałały. Jak mało co. Sześć utworów, sześć piosenek z kuriozalnie długimi tytułami, które rozdarło bezlitośnie serca i dusze ledwie kilkuset może osób zgromadzonych o tak wczesnej porze pod sceną. Ten materiał, jak się okazuje, jest tak dobry, że sprawdza się w każdych warunkach. Wszyscy muzycy, poza wokalistą, stali po prostu nie zmieniając pozycji prawie przez cały koncert, ale spod ich palców wychodziły dźwięki, wobec których niemożliwa była obojętność. Smutna, a zarazem dynamiczna muzyka Szkotów zdawała się sprawiać, że piekące słońce zaraz zajdzie, żeby już nigdy nie wznieść się nad horyzont.
Na drugim biegunie pod względem rodzaju kreowanych na scenie emocji umieścić należy występ, który miał miejsce kilka godzin później – znakomitą prezentację miejscowego, brooklyńskiego duetu Matt And Kim. Ta formacja sprawia wrażenie żartu dwojga wyrośniętych przedszkolaków, a jednak trudno znaleźć dziś na alternatywnej scenie zespół o porównywalnym poczuciu humoru, a na dodatek – talencie do pisania tak bardzo przebojowych kompozycji. Okazało się, że na żywo muzyka w wykonaniu tych dwojga artystów: klawiszowca – roześmianego okularnika przypominającego trochę Dextera z kreskówki, a trochę mocno odchudzonego A’Tomka z komiksu i perkusistki – niemal ikony pozornej hipsterskiej niedbałości o wygląd, wypada znakomicie. Dziecinnie proste, a w tej prostocie niemal naiwnie szczere piosenki, nabrały jeszcze więcej energii i dynamiki. Z pewnością przyczynił się do tego entuzjazm obojga muzyków. Matt między poszczególnymi utworami opowiadał głosem przedszkolaka, który właśnie przeżył przygodę życia, anegdoty z historii zespołu, przeplatając je wygłaszanym z równym przejęciem deklaracjami o wielkiej wartości różnych elementów alternatywnego sposobu na życia w porównaniu z ich korporacyjnymi, uniformizującymi wszystkich odpowiednikami. Spłoszona Kim do mikrofonu podeszła tylko raz, żeby powiedzieć w zasadzie tylko tyle, że z wrażenia całkiem nie może mówić. Dziecinne, proste i urocze – jak cały występ tej niezwykłej i niezwykle popularnej w Nowym Jorku kapeli.
Trzecią najważniejszą atrakcją imprezy był występ wschodząca gwiazdy amerykańskiego rocka alternatywnego, zarazem zaś - zespołu nie mieszczącego się w żaden sposób w jego schematach – Voxtrot. Piątka muzyków z dużą dawką energii i pasji przedstawiła spory zestaw swoich najnowszych piosenek, umieszczonych na wydanym właśnie debiutanckim albumie, ale nie poskąpiła fanom także starszych przebojów, znanych z wczesnych singli. Uwagę skupiał na sobie oczywiście przede wszystkim wokalista, Ramesh Srivastava, zamieniający od czasu do czasu gitarę na instrumenty klawiszowe i czarując publiczność, a zwłaszcza damską jej część, wdzięcznymi żarcikami.
Okołofestiwalową tradycją są odbywające się tuż po zakończeniu występów na Coney Island „after parties” – koncerty w nowojorskich klubach. Czasem występują na nich zespoły, które właśnie zeszły z jednej z dwóch festiwalowych scen, czasem ich członkowie biorą na siebie rolę dj-ów, ja tym razem wybrałem koncert, na którym wystąpiła formacja, który, owszem, ma za sobą prezentację na festiwalu Siren, ale było to już dobrych kilka lat temu. Chicagowska grupa The Ponys, bo o niej mowa, była wówczas świeżo po wydaniu znakomicie przyjętego albumu „Laced Romance”, który utrwalił jej, znany z wcześniejszych singli, obraz – radosnego zespołu, łączącego dawną tradycję pisania ładnych, wpadających w ucho i skocznych piosenek z lekką inklinacją w stronę garażowego brzmienia. Potem jednak w twórczości zespołu zaszła poważna zmiana, a na dwóch kolejnych płytach więcej było raczej nieco mrocznych i chłodnych dźwięków inspirowanych zimną falą, niż radosnego, słonecznego grania spod znaku lata miłości.
Jakież więc było moje zaskoczenie, kiedy okazało się, podczas tego koncertu, członkowie grupy postanowili zabrać widzów w małą podróż w czasie. Czułem się, jakbyśmy znowu byli na samym początku milenium, a dwie najnowsze płyty The Ponys nagrał jakiś inny zespół. Formacja zaprezentowała repertuar złożony przede wszystkim z utworów dawnych, czasem nawet bardzo dawnych, jak choćby pochodząca z jednego z pierwszych singli zespołu piosenka o wdzięcznym tytule: „I Want To Fuck You”. Jeśli już pojawiały się jakieś nowsze kompozycje – choćby dwa największe przeboje z ostatnich płyt, zagrane zresztą jeden po drugim: „1209 Seminary” i „Glass Conversation” – brzmiały nieco inaczej niż w wersjach studyjnych: radośniej, jaśniej i cieplej. Nieco zaskakujący to pomysł, ale tego wieczoru sprawdził się znakomicie.
Przed The Ponys wystąpiły jeszcze dwa zespoły: Turbo Fruits i znakomity, dynamiczny i punkowy Jay Reatard. I to był już koniec tego długiego muzycznego dnia – kiedy zerknąłem na zegarek po zakończeniu ostatniego utworu zagranego przez The Ponys, uświadomiłem sobie, że słuchałem muzyki niemal bez przerwy przez dwanaście godzin. Ale zdecydowanie było warto.